Archiwum Polityki

Nie zgubiłem się w tralala

John Porter próbował sprawdzić na własnej skórze, czym jest równość, o której nasłuchał się od brytyjskich lewaków. Ten eksperyment trwa w Polsce już 34 lata.

Wieść o tym, że w mieście jest Anglik, rozeszła się błyskawicznie po Warszawie. Ponoć przyjechał tu dobrowolnie, chce zostać i ogólnie to mu się bardzo ten PRL podoba. Tego dziwoląga można było obejrzeć w którymś z warszawskich salonów artystycznych, gdzie w drugiej połowie lat 70. pojawiał się dość regularnie.

25-letni John Porter przywiózł ze sobą dużą akustyczną gitarę firmy Yamaha i wielką skórzaną torbę, jaką w filmach o Sherlocku Holmesie nosił zwykle doktor Watson. – Tam trzymał cały swój dobytek przywieziony z Zachodu – pamięta Maciej Zembaty, który pierwszy raz zobaczył go wiosną 1977 r. na prywatce. Później opisał to spotkanie w książce „Mój Cohen”: „Na podłodze pod ścianą siedział jakiś chłopak i grał. Miał długie czarne włosy i dziwne, jakby nieobecne spojrzenie. (– Ludzie myśleli, że jest na haju, a on miał chore oczy – wyjaśnia dziś Zembaty). Grał (...) w sposób, jakiego nie zdarzyło mi się słyszeć u żadnego ze znanych mi gitarzystów. Oszczędnie, bardzo rytmicznie i z dużą dynamiką”.

On był emisariuszem innego świata, którego byliśmy bardzo ciekawi, ale w ogóle nie znaliśmy – wspomina Zembaty. – Pokazał nam, czym jest rock’n’roll, bo do tej pory znaliśmy tylko celofan. Przywoził nam nowe trendy z Londynu. Dawał know how i wnosił ducha innego systemu walutowego. Dzięki niemu polska muzyka szybciej się zmieniała.

Pierwszy impuls

Ojciec był tapicerem, kupił Johnowi gitarę. Powiedział też, że jest Walijczykiem. Ale skoro są Walijczykami, to dlaczego mieszkają w Anglii, w Lichfield? Ojciec wyjaśnił, że wyjechał z Cardiff w poszukiwaniu lepszej pracy. Zabrał całą rodzinę już po wojnie.

Polityka 47.2009 (2732) z dnia 21.11.2009; s. 98
Reklama