Od najbliższych alpejskich pasm, w austriackiej Styrii, dzieli Warszawę ok. 950 km, w Salzburgerlandzie – ok. 1000–1100km. Do włoskich Dolomitów trzeba przebyć średnio 1400 km, podobnie do wschodniej Szwajcarii. A Francja i zachodnia Szwajcaria to 1700–1800 km. To już w zasadzie odległości samolotowe, dlatego każdego roku niektóre linie, zwłaszcza niskokosztowe, otwierają sezonowe połączenia z miastami względnie blisko narciarskich kurortów: we Francji to Grenoble, we Włoszech Verona i Bolzano, w Austrii Salzburg. Stałe połączenia rejsowe Warszawa ma z Mediolanem.
Podróż samolotem jest nieuciążliwa, nie ma problemu z przewozem nart, za które zazwyczaj nie trzeba dopłacać (bo to połączenia z zasady nastawione na narciarzy), ale po wylądowaniu zaczynają się pewne problemy. Nie ze wszystkich lotnisk są wygodne połączenia autobusowe z kurortami. Bywa, że trzeba się przesiadać, co w przypadku rodziny z dziećmi może być uciążliwe. W praktyce oznacza to, że trzeba na lotnisku wynająć samochód plus łańcuchy na koła oraz bagażnik. To wydatek ok. 600–700 euro na tydzień. Wiele wypożyczalni oferuje bagażniki magnetyczne, które w pierwszej chwili nie budzą zaufania, bo przykłada się je po prostu do dachu i mają trzymać. Okazuje się, że trzymają.
Z Grenoble w rejony najbardziej przez Polaków oblegane, czyli Trzy Doliny i rejon Val d’Isere i Tignes, trzeba przejechać prawie 200 km, pod koniec już po typowo górskich drogach. Nieco bliżej jest z Verony, a całkiem blisko z Bolzano, do kurortów w Dolomitach, ale już z Mediolanu – także 200 km. Z Salzburga jest blisko do gór w tym regionie, ale np. do Voralerbergu też trzeba przejechać prawie 200 km.
Słowem, samolot – tak, ale trzeba się liczyć z większymi kosztami, niż w przypadku samochodu.