Wywodził się Claude Lévi-Strauss z rodziny artystycznej. Zarówno ojciec, stryj, jak i wuj parali się malarstwem. Nie osiągnęli w nim znaczących sukcesów, za wyjątkiem finansowych, gdyż ojciec miewał zamówienia od instytucji państwowych. Jego surowo-akademickie płótna dogadzały gustom możnych tego świata końca XIX w. Znacznie mniej jemu samemu. Wnętrza swojego domu dekorował toteż dziwnymi, często egzotycznymi, z reguły ekstrawaganckimi przedmiotami, będącymi jakby zaprzeczeniem własnej twórczości. Niektóre z nich ofiarował synowi. Wspomina Claude Lévi-Strauss, że w nagrodę za dobre stopnie dostał między innymi japońską rycinę przedstawiającą walkę samurajów i afrykańską maskę. Cuda te wydobywał senior spod pajęczyn w małych, zapyziałych antykwariatach gnieżdżących się w przyległych do centrów uliczkach alzackich miast.
Taki był też pierwszy, bajeczny świat przyszłego mistrza. Obiekty wydobyte z antykwarialnego chaosu, oczyszczone i ustawione na półkach podług ojcowskich reguł, nabierały nowego kształtu i sensu. Struktura jest to owa niewidzialna więź, która stanowi o porządku kolekcji – będzie się później śmiał Claude Lévi-Strauss. Jeszcze bardziej w tej intuicji umocniła go muzyka. Ją zresztą, aż do najintymniejszych preferencji, które zachował na zawsze, zawdzięczał rodzinnemu domowi. Bóstwem humanistycznej i artystycznej inteligencji był w początkach XX w., co najmniej od Łaby po Mozę, Ryszard Wagner. Ojciec zawoził Claude’a na wszelkie wystawienia jego oper. Zarówno na grane z wirtuozerią, jak i na te, w których pierwsze skrzypce nie nadążały za drugimi, zaś ani jedne, ani drugie za tenorem. Dało się słyszeć, co można zrobić ze „Śpiewaków norymberskich” w jedną i drugą stronę.