Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Jak młody bóg

Pisząc przed paroma tygodniami o kongresie na temat bólu, pominąłem pewien drobny szczegół, który wciąż mi powraca w pamięci. Szczegół ma charakter medialny. Uczestnicząc we włoskim kongresie na temat bólu i cierpienia byłem indagowany przez którąś z telewizji. Ponieważ obecność artysty wśród lekarzy wydawała się czymś niecodziennym, próbowałem użyć argumentu, że mam kompetencje pacjenta.

Jako dowód wyjąłem przed kamerą antybólową pastylkę, z którą się nie rozstaję od czasu, kiedy się okazało, że mam jakąś dolegliwość nerek i zawsze grozi mi atak, na który lepiej być przygotowanym.

Wywiad ze mną znalazł się w programie i dzień później dostałem telefon od mego włoskiego agenta, który udzielił mi przykrej nagany mówiąc, że takich rzeczy nie wolno mówić publicznie, szczególnie kiedy jesteśmy w jakichś przedwstępnych rozmowach o jakiejś wielkiej produkcji, w którą weszliby Amerykanie. Reżyser, który przyznaje, że grozi mu atak nerek (i co gorsza wspomina, że niebawem będzie operowany), staje się natychmiast podejrzany. Nie warto go brać pod uwagę, bo przecież może zawieść.

Przy okazji tego epizodu przypomniało mi się, że w Stanach Zjednoczonych, a także w zachodniej Europie przed podpisaniem kontraktu zawsze byłem posyłany na badania i dopiero zaświadczenie od lekarza pozwalało mnie nająć do pracy. Co więcej, przy każdej większej produkcji sprawdzano, jaką mam historię jako pracownik, czy miewałem grypy, zaziębienia, czy narzekałem na ból zębów w pracy, czy mówiłem coś o migrenach, a co najważniejsze, czy zdarzały mi się depresje, napady złego samopoczucia i tak dalej.

Póki byłem młody i pracowałem na obczyźnie, śledziłem te badania z uśmiechem, szczególnie, że jestem zdrów jak koń, nigdy dotąd poważnie nie chorowałem.

Polityka 34.1998 (2155) z dnia 22.08.1998; Zanussi; s. 81
Reklama