Przemiany obyczajowe, o których w Europie mówi się publicznie od wielu lat i szuka się dla nich nowych ram prawnych, u nas zachodzą także, ale w atmosferze udawania, że ich nie ma, pomniejszania lub zakłamywania. Ludzie zawsze żyli w nieformalnych związkach, a w ostatnich latach liczba takich związków rośnie, rośnie także liczba posiadanych przez nie dzieci. Dane statystyczne z 1995 r. mówią o 146 tys. konkubinatów, ale z badań Zbigniewa Izdebskiego (relacjonowanych w Polityce nr 4) można wnioskować, że jest ich znacznie, znacznie więcej.
Tworzą takie nieformalne pary nie tylko ludzie "po przejściach", jak zwykło się uważać. W kohabitacji żyją także młodzi w rozmaitych sytuacjach życiowych. Jedni nie zawierają małżeństw, mieszkając razem, ponieważ z jakichś powodów nie chcą formalizować związku, wolą być ludźmi wolnymi. Inni kierują się zdrowym rozsądkiem i mimo posiadania stałego partnera nie wiążą się ślubem, ponieważ nie mają warunków: mieszkają z rodzicami, studiują, szukają pracy.
Jeszcze inna grupa, rosnąca w ostatnich kilkunastu latach, to związki, w których kobiety traktują mężczyzn głównie jako dawców nasienia - chcą mieć dziecko, ale nie chcą wiązać się małżeństwem. Po zrealizowaniu swoich planów żyją samotnie z dziećmi nie na skutek porzucenia czy konfliktu z partnerem, tylko z wyboru. Są to kobiety wykształcone, głównie z dużych miast, o dobrej pozycji zawodowej i społecznej. Trudno jednoznacznie oceniać, co stoi za takimi wyborami - raz może to być uraz do mężczyzn, kiedy indziej wybujały indywidualizm, a może potrzeba potwierdzenia własnej wartości. Prof. Antoni Rajkiewicz, badający takie sytuacje życiowe, nazwał je wyfilozofowanymi i ocenił ich liczbę na ok. 35 tys. rocznie.
Mamy także trwałe związki par homoseksualnych - tak gejów, jak i lesbijek - których liczba nie jest znana z powodu obyczajowego tabu.