Unia Wolności poniosła w wyborach samorządowych porażkę. Jeśli wziąć pod uwagę wyniki - wygląda na umiarkowaną. W wypowiedziach działaczy i sympatyków urasta do klęski.
Po co nam taka Unia? - zapytała w "Gazecie Wyborczej" prof. Hanna Świda-Zięba - po co nam partia, która etos zamieniła na miskę soczewicy? Po co nam taki lider jak Leszek Balcerowicz, który wprawdzie najpierw partię zbudował prawie od podstaw, ale potem swoimi pomysłami podatkowymi pozbawił ją wyborczych szans? - pyta coraz głośniej część unijnego szeregu. Ponieważ nie mamy nikogo innego - słychać często w odpowiedzi. Trudno uznać to za komplement pod adresem przewodniczącego.
Ostatni sondaż CBOS pokazał, że partia ma obecnie 7 proc. poparcia. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby ten wynik potwierdziły inne ośrodki. Partia szarpana wewnętrznymi konfliktami, atakowana od zewnątrz i od wewnątrz musi tracić. Wybory samorządowe nie były klęską, ale jeszcze trochę działań tak chaotycznych jak w sprawie ulgi mieszkaniowej, a klęska stanie się nieuchronna. Zwłaszcza że i inne pomysły, na przykład dystansowanie się od rządu, są co najmniej wątpliwe. PSL dystansowało się, jak mogło, i zamiast 130 mandatów w Sejmie ma 27.
W uścisku AWS
Można próbować zrozumieć frustrację partyjnych działaczy, którzy liczyli na 18 proc. głosów w wyborach, a uzyskali o wiele mniej. Warto jednak zadać sobie pytanie - czy te oczekiwania miały mocne podstawy i na jakich właściwie przesłankach były oparte? Unia Wolności od początku swego istnienia, a więc jeszcze od czasów Unii Demokratycznej, nie jest politycznym potentatem. W wyborach parlamentarnych w 1997 r. zdobyła 13,4 proc. głosów i mniej mandatów niż miała w Sejmie poprzedniej kadencji. Jej siła nie polegała więc na jakimś szczególnym wzroście społecznego poparcia, ale na układzie politycznym, jaki powstał - bez tej partii nie udało się żadnej z głównych sił utworzyć koalicji rządzącej.
Tego atutu Unia nie wykorzystała, zbyt pospiesznie rzucając się w objęcia AWS.