Najsłynniejsze regaty świata, budzące emocje na całym świecie i wśród żeglarzy, i wśród osób, którym sport ten jest zupełnie obcy, zakończyły się tragicznie. Sześciu żeglarzy zatonęło, kompletnemu zniszczeniu uległo 115 wspaniale udekorowanych jachtów, które w dzień po świętach Bożego Narodzenia wypłynęły z Sydney, zaś aż 70 z poważnymi uszkodzeniami wycofało się w trakcie regat. Raptowny cyklon na Morzu Tasmańskim zamienił bowiem w ciągu kilkunastu minut sportową zabawę w absolutny horror. Australijczycy zastanawiają się, czy można było uniknąć tragedii i czy organizowanie tej imprezy w pobliżu często niespokojnej cieśniny Bass miedzy Tasmanią i Australią ma jeszcze sens?
Kogo stać na jacht, ten w Australii żegluje i wszelkiego rodzaju łódek żaglowych jest tu więcej niż samochodów. Każdy poważny żeglarz ma też ambicje uczestniczenia w najbardziej prestiżowych regatach dla dużych jachtów Sydney-Hobart na dystansie 630 mil morskich. Do udziału zgłaszają się więc załogi nie tylko profesjonalne, ze światowej czołówki, ale również i amatorskie, włącznie z załogami niepełnosprawnych żeglarzy. Na starcie ważna jest parada: kolorowe kombinezony i czapeczki - atrybuty karnawału. Przez 15 lat pogoda - wszak to pełnia lata - sprzyjała regatom. Tym razem jednak, wkrótce po starcie, nastąpiło gwałtowne załamanie pogody: bardzo gorący front powietrza znad Oceanu Indyjskiego starł się z bardzo zimnym znad Antarktydy.
Cyklon szalał właśnie na wysokości cieśniny Bass, gdzie w tym momencie znajdowały się jachty. Szybkość wiatru, zamiast prognozowanych najwyżej 40 węzłów (1 węzeł = 1 mila morska = 1852 m na godzinę), przekroczyła 70, czyli 130 km na godzinę! Fale o wysokości 15 metrów sunące odcinkami długości kilometra z olbrzymią siłą zatapiały i wywracały jachty, łamały maszty i stery, zmywały z pokładu ludzi.