Łatwo jest irackie wybory, traktowane przez Amerykę jako wzór dla innych państw islamu, przedstawić jako parodię demokracji. Utajnione listy kandydatów; punkty wyborcze zmieniające lokalizację aż do ostatniej chwili, żeby zmylić wrogów, a na sporym obszarze zamknięte przez cały dzień wyborów, bo strach było je otworzyć; do tego 38 ofiar śmiertelnych w wyborczą niedzielę, w tym kilka z własnej woli – samobójczych zamachowców. Jeśli to ma być wzorzec wolnych demokratycznych wyborów dla świata arabskiego, to może lepiej nie wkraczać na tak niebezpieczną ścieżkę.
W przypadku Iraku nie ma tego dylematu: dyktator Saddam został obalony i teraz to amerykańskie zwycięstwo sprzed dwóch lat trzeba zagospodarować. Jeśli ten proces się powiedzie, 30 stycznia 2005 r. będzie traktowany jako punkt zwrotny w budowaniu nowego Iraku. Po pierwsze frekwencja: choć na razie mocno przybliżona, wskazuje, iż około 60 proc. Irakijczyków, mimo kampanii zastraszania, zdecydowało się oddać głos. W plebiscycie kto za, a kto przeciw, to pierwsze ważne zwycięstwo. Po drugie wielopartyjność: to pierwsze takie wybory w Iraku od 1952 r., nawet nie wielopartyjne, a multiwielopartyjne: o 275 miejsc w zgromadzeniu narodowym ubiegali się przedstawiciele 111 partii i komitetów. Ale i tak każdy głosował na swego: szyici – stanowiący 60-proc. większość wśród muzułmanów Iraku, choć jeszcze nim nie rządzili – na swoich szyitów, Kurdowe – marzący przynajmniej o autonomii – na Kurdów, a sunnici – przeciwni nowym porządkom i utracie władzy – przeważnie nie głosowali na nikogo.
W Zgromadzeniu Narodowym, tworzonym metodą proporcjonalną, ten stan ducha z wyborów zostanie dokładnie odtworzony. Zgromadzenie ma wybrać prezydenta i dwóch wice, a ci z kolei wyłonią nowego premiera.