Archiwum Polityki

Renesans Europy?

Mniej więcej dziesięć lat temu trafiłem do Australii na jakiś festiwal filmowy i zupełnie przypadkiem byłem świadkiem istotnego dla Australijczyków wydarzenia. Wedle spisu ludności (czy też jakichś demograficznych przybliżeń) liczba obywateli pochodzenia nieanglosaskiego zrównała się z liczbą potomków Brytyjczyków (nie wiem, czy Irlandczycy - jako angielskojęzyczni - byli zaliczeni do tej samej grupy). Odwrócenie proporcji etnicznych oznaczało, że ten, kto nie miał rodziców Anglosasów, nie miał się już czuć gorszy. Nie należał do jakiejś napływowej mniejszości, a przeciwnie znajdował się w grupie, która statystycznie była większa.

Jest na świecie parę wielkich krajów, których ludność w większości (czy prawie całkowicie) składa się z niedawnych przybyszów. Taka jest Argentyna, po części Izrael, Kanada, a przede wszystkim Stany Zjednoczone, które istnieją przez ostatnie dwa stulecia jako tygiel, gdzie stapiają się różne rasy, kultury, religie i wyznania tworząc nowy jakościowo amalgamat. Spoiwem tego amalgamatu jest kultura, do której można wpisać wyznawane powszechnie w Ameryce ideały.

Według demograficznych prognoz Ameryka, która przez ponad stulecie była tworem angloeuropejskim, w połowie przyszłego wieku przeżyje podobną przemianę, jakiej byłem świadkiem w Australii. Ponad połowa ludności będzie pochodziła z innych kontynentów. Będą to Latynosi, Murzyni i Azjaci. Cytowałem kiedyś panią Thatcher, która nakłaniała nas, Europejczyków, by uważać Amerykę za naszą dojrzałą córkę, akcentując przy tym fakt, że większość genów tej panny należy do Anglosasów, ale swój skromny udział mają także inne narody Europy. Za pół stulecia DNA się zmieni, co odbierze nam, Europejczykom, te szczególne prawa rodzicielstwa, do których odwołuje się Żelazna Dama (pouczając nas przy okazji, byśmy zrozumieli, że jesteśmy starzy, a córka dorosła i zwykle ma rację).

Polityka 22.1999 (2195) z dnia 29.05.1999; Zanussi; s. 97
Reklama