Nie będę ukrywał: jako człowiek potwornie nieśmiały, spętany tysiącem kompleksów, gnany wiecznym poczuciem winy i zamknięty w sobie - z wielkim trudem przywykam do otwartości ludu warszawskiego. Idę, dajmy na to, ulicą Świętokrzyską i nagle czuję na ramieniu słynny, ciężki ucisk dłoni. - Pan P.? - słyszę obcy i nie znoszący sprzeciwu głos, i obracam się, i faktycznie przede mną stoi ktoś na wskroś obcy, i w całej okazałości nie znoszący sprzeciwu. - Jak pan się czuje panie P.? Coś widzę nie bardzo, rączki niespokojne... - Mam to od dziecka - tłumaczę pełen wyrzutów sumienia, bo przecież nie zdążyłem się przedstawić. - Dobra, dobra - mój nowy przyjaciel klepie mnie z rozmachem po plecach. - Dobra, dobra, ja to mam od wczoraj. I kiedy nagły przypływ niekontrolowanej serdeczności mnie ogarnia i do bratania się szykuję, tamten oddala się bez pożegnania, i jeszcze z daleka z przyjaznym wyrozumieniem, a może z wrogim politowaniem, palcem mi grozi. Nie dalej jak parę dni temu znów idę ulicą, co prawda nie Świętokrzyską, ale inną ulicą idę, do przydrożnej kawiarni postanawiam na chwilę wstąpić, rozprostować kości, ukoić skołatane nerwy. I wstępuję do kawiarni (nie mówię jakiej, bo to miejsce może mi się jeszcze przydać) i siadam przy kontuarze, i ledwo kilka podstawowych czynności udaje mi się spełnić, znów czuję na ramieniu ucisk ciężkiej dłoni i znajomy - nieznajomy głos słyszę:
- Pan się myli panie P., pan się całkowicie myli...
Obracam się, spoglądam, ale szczerze mówiąc nie bardzo umiem poznać, czy ten, co siedzi koło mnie i mówi, to ten sam co tamten, czy całkiem kto inny, choć całkiem kto inny to nie, bo ten jednak do tamtego podobny.
- Pan się myli panie P.