Archiwum Polityki

Listy

Spośród wielu sztuk kwitnących w ogrodzie tego świata dwie są mi najbardziej obce: sztuka taneczno-baletowa i sztuka epistolografii. Z obu tych powodów mam poważne wyrzuty sumienia. Kiedy Basia była gwiazdą Folies Bergere, nie umiałem w pełni docenić jej pląsów, więc starałem się nadrobić gadaniem tak ignoranckim, że przypuszczalnie sprawiało jej ono przykrość, której nijak nie da się już odkupić, tym bardziej że nadal tańców nie umiem i nie rozumiem. Jeszcze gorzej z pocztą. Napisanie listu jest dla mnie torturą intelektualną (a nawet fizyczną) najwyższej miary. Nigdy nie wiem, gdzie w formule korespondencyjnej kończy się szacunek, a zaczyna poufałość. Kiedy niknie ironia, a pojawia się miłość. Jakie dozwolone są zwroty wstępne, a jakie końcowe. Owszem, kupiłem "Znakomitą sekretarkę" Lotisa Chaffurin i "Praktyczną korespondencję" Jean-Yves Dournona. Wiem dzięki temu jak zwracać się w nagłówku do prezydenta republiki, książąt krwi, kardynałów i arcybiskupów. Problem w tym, że z kardynałem uprzejmości dotąd nie wymieniłem, zaś jedyny książę, którego znam, ma taki numer buta, że chyba się jego matka zapatrzyła na lokaja. A poza tym - o czym pisać? Żeby tak naprawdę coś przekazać trzeba paru godzin rozmowy (ile to stron!?) i skrzynki dobrego, białego wina. Cóż można zmieścić na pocztówce? Frazes, może wątpliwy dowcip. To wszystko jest oczywiście krygowaniem się w celu wytłumaczenia, a może nawet (przy odrobinie tolerancji) usprawiedliwienia, czemu nie odpisuję na listy czytelników. Jest w tym brzydka perwersja, bowiem - o czym już kiedyś donosiłem - bardzo lubię listy dostawać. Szczególnie w tych dniach, kiedy osamotnienie wyłania kpiącą mordę zza firanek obowiązujących i jedynie słusznych politycznych dogmatów.

Polityka 23.1999 (2196) z dnia 05.06.1999; Stomma; s. 98
Reklama