Archiwum Polityki

Kajzerka

Siedzę pod czereśnią. Jest piękna pogoda, róże rozkwitły we wszystkich kolorach. A jednak nie mogę być szczęśliwy. Wciąż ta świadomość, że bomby spadają na Belgrad. Wstyd mi się czkawką odbija. Czereśnia brzydnie i białe wino przestaje smakować.

W tej sytuacji trzeba szukać gdzieś innych radości. I dzięki Bogu takowe się jeszcze zdarzają.

Dostałem oto przemiły list od pana prezesa TS Wisła Kraków Ludwika Miętty-Mikołajewicza, a wraz z nim klubowy szalik. Powie ktoś, że to dysproporcja tematów nie do zaakceptowania: tutaj tragedia wojny, a tu jakieś sportowe historyjki. Na pewno słusznie. Muszę jednak powiedzieć, że Wisła to dla mnie nie tylko kibicowska fanaberia.

W dzieciństwie mieszkałem w Krakowie na ulicy Czarnowiejskiej. Był to dom w oficynie, który teoretycznie, podług planów rozwoju infrastruktury sąsiedniej AGH, powinien być zburzony trzydzieści lat temu, stoi jednak do dzisiaj. Za kamienicą rozciągała się na lewo tak zwana parcela - miejsce traperskich wypraw; na prawo ogródki, przez które przy odrobinie sprytu dojść można było do dziury w płocie stadionu Wisły. Była to wyprawa długa i niebezpieczna. Na jej końcu czekała jednak nie byle jaka nagroda - można było obejrzeć trenujących graczy "Wisły". Nie jakichś tam młodzików czy juniorów. Nie! Najprawdziwszych idoli z pierwszoligowej drużyny. Dzisiaj trudno to może zrozumieć, ale takie tam były zwyczaje, że nikt nas nie przepędzał. Wręcz odwrotnie - od czasu do czasu któryś z zawodników wybijał piłkę w naszym kierunku. Pędziliśmy jak szaleni, żeby móc ją odrzucić. Biegałem dość szybko, więc względnie często udawało mi się jej dopaść. Była to prawdziwa, skórzana futbolówka. Żadna szmacianka. Już sam jej dotyk stanowił moment niepowtarzalny.

Polityka 24.1999 (2197) z dnia 12.06.1999; Stomma; s. 98
Reklama