Archiwum Polityki

Kazania na skale

Papież przyjeżdżał do Polski, żeby zaprosić rodaków do cudu ("Niech zstąpi Duch Twój..."), pocieszyć w strapieniu po stanie wojennym, przypomnieć Dekalog, piętnować za małą wiarę. Bywał ojcowski i litościwy, ale także wymagający, a nawet rozsierdzony. W tym roku był pogodny, życzliwy, mówił prosto i krótko, z wyraźnym przesłaniem.

Jan Paweł II witany był na polskiej ziemi jak król, jak święty, czasem - niczym idol kultury masowej. Chwilami można było odnieść wrażenie, iż zebranym wszystko jest jedno, co czcigodny gość mówi, ważne było bowiem, że to on mówi. Tak jak podczas niesłychanie wzruszającego happeningu w rodzinnych Wadowicach, gdzie Ojciec Święty wspominał dzieciństwo i młodość. Wymieniał nazwiska przyjaciół z przeszłości - oklaski, wspomniał, że po maturze jedli kremówki w miejscowej cukierni - aplauz. Parokrotnie papież chciał przerwać wspominki, ale słuchający nie pozwalali, skandując: "Jeszcze, jeszcze!", "Jesteś wspaniały!" Kiedy w końcu któryś z księży przystąpił do obrzędu koronacji świętego obrazu, co było głównym punktem programu, zrezygnowany machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: no zobaczcie, oni myślą sobie, że tu chodzi tylko o celebrę, podczas gdy ja przyjechałem, aby być z wami.

Przebieg tej pielgrzymki stanowił zaskoczenie chyba dla wszystkich: nie spodziewano się takich tłumów (według wstępnych obliczeń 10 mln Polaków uczestniczyło w spotkaniach z papieżem) oraz tak żywiołowych reakcji, czasem graniczących z histerią. Te dwa tygodnie to był dziwny czas w naszym kraju: z jednej strony uczestniczyliśmy w codziennym, zwykłym życiu, z drugiej - bezpośrednio lub za pomocą mediów - w nieustannym misterium narodowym. W telewizyjnych dziennikach najpierw słyszeliśmy standardowe "newsy", a potem prognozę pogody: w całej Polsce deszcze, tylko w miejscowości, do której przybywa papież, zaświeci słońce. Gdyby spiker podał wiadomość z ostatniej chwili, że właśnie wydarzył się cud, przyjęto by to bez zdziwienia. Sacrum i profanum współistniały w zgodzie.

Zwróciła moją uwagę scena z warszawskiego placu Piłsudskiego, gdzie właśnie kończyła się msza. Jeszcze trwały śpiewy dziękczynne, gdy w sektorach zajmowanych przez pątników przybyłych z daleka niektórzy zgłodniali zaczęli wyciągać wałówkę.

Polityka 26.1999 (2199) z dnia 26.06.1999; Kraj; s. 20
Reklama