Przeczytałem w "Polityce" wywiad Joanny Podgórskiej z Mariuszem Biedrzyckim, memetykiem, autorem książki "Genetyka kultury". Podkreślam - przeczytałem tylko wywiad, a nie książkę. Pomimo to pewien jestem, że szkoda było czasu i atłasu. Definicja kultu to "socjotyp autotoksycznego zespołu memów, składający się z memobotów i mamoidów". Prawie nikt z tego oczywiście nic nie może zrozumieć. Ale ja tu należę do wyjątków. Wszystko kapuję. I wcale nie dlatego, żebym był taki inteligentny. Po prostu trzydzieści lat w naukowym zawodzie nauczyło mnie, że nawet najprostszą rzecz można wypowiedzieć w sposób imponująco intelektualny. Na przykład zdanie: "Piotr Adamczewski zgodnie z tradycją je karpia na wigilię", w języku "nauki" brzmieć winno: "Wychodząc z założeń niepewnego paradygmatu późnochrześcijańskiego popiera Piotr Adamczewski semantykę rytualnej konsumpcji cyprinus carpio w dacie zdeterminowanej przez bullę ťPetrus A.Ť zakwestionowanego w 576 r. przez arianina Dominizjusza w dziele ťDe secretario PoliticisŤ rozdział III, paragraf 12, wers 11". Ale jako się rzekło - trzydzieści lat w zawodzie. Człowiek potrafi już nie tylko szyfrować, ale i rozwiązywać łamigłówki.
Otóż rozszyfrowując zdanie Mariusza Biedrzyckiego z całym ubolewaniem stwierdzić muszę, że nie znaczy ono nic. Po prostu nic. I jest to w jakiś sposób symboliczne, gdyż niewiele więcej ma do powiedzenia uprawiana przezeń memetyczna dyscyplina. Mówi pan Biedrzycki, że jesteśmy tylko nieświadomymi przekazywaczami kultury, a nie jej autorami: "To rzeczywiście najbardziej rewolucyjne przewartościowanie, które memetyka proponuje. Ono strąca nas z pozycji twórców kultury do roli przetrwalników i roznosicieli kultury".