Archiwum Polityki

Dylu dylu krokodylu

Równo czterdzieści lat temu Sławomir Mrożek napisał jednoaktówkę "Męczeństwo Piotra Ohey´a". Wszyscy byli zdumieni fantazją młodego autora: umieścił bengalskiego tygrysa w łazience przeciętnej rodziny, mieszkającej w zwyczajnym bloku. Kogo by to dzisiaj zaskoczyło? Widzieliśmy nie takie cuda. Podobno podczas obrad Ruchu Stu jeden z uczestników spędu zadzwonił (jeszcze przed wyborem szefowej) do agencji detektywistycznej.

- Mamy na sali dziesięciu Napoleonów, siedmiu Talleyrandów, pięciu Metternichów, dwóch Machiavellich. Przyślijcie swojego najlepszego człowieka, żeby stwierdził, który z nich jest prawdziwy!

Nikt więc z czytelników gazet i oglądaczy telewizji nie poczuł się zaszokowany, gdy usłyszał o dwumetrowym krokodylu. Wylegującym się w błotku koło Włodawy. Skąd on się wziął? Z pewnością nie z wierszyka Brzechwy, kończącego się frazą:

"Wypuść mnie na kilka chwil,
To zawiozę cię nad Nil".

Nasz krokodyl nie myśli o przeprowadzce. Błotko mu odpowiada. Ma go pod dostatkiem. Co wysunie mordę i błyśnie fosforyzującymi oczami, widzi ten dostatek, bo w pobliżu nie ma pielęgniarek. No a poza tym każde wynurzenie potwierdza domysł: ciekawie jest, ani kwadransa nudy. Krokodyl zrozumiał (chociaż rozumek ma niewielki), że pod tą szerokością geograficzną najlepiej odwoływać się do przeszłości. Wspomina dinozaury. Wyobraża sobie scenkę: dinozaur spotyka dinozaura.

- Co słychać?
- Wyginiemy.

Krokodyl zamyka oczy i dalej myśli:

- Głupie były te dino. Przecież mogły uchwalić, że nazywają się inaczej.

Odławia strzęp gazety, rzuconej do Jeziora Białego przez jakiegoś poczciwca. I czyta, że "Lato z Radiem" nie ustaje w zabiegach, by do Polski zjechała Monisia Lewinsky.

Polityka 27.1999 (2200) z dnia 03.07.1999; Groński; s. 85
Reklama