Wybory do Parlamentu Europejskiego zakończyły się międzynarodową klęską lewicy, a również w pewnym sensie klęską demokracji, gdyż frekwencja elekcyjna była przerażająco niska. Dwa te zjawiska są ze sobą ściśle powiązane. Mówi się, że Francja okazała się wyjątkiem. Rzeczywiście - we Francji wygrała lewica. Ale jaka lewica? - Rządzący socjaliści uciułali z trudem 22 proc. głosów, współrządzący z nimi komuniści (którzy nawiasem mówiąc mieli największy budżet wyborczy ze wszystkich dwudziestu list: sześć i pół miliona dolarów) spadli do niebywałego tutaj poziomu 6 proc. Niemal 10 proc. zebrali natomiast ekologiści prowadzeni przez anarchistycznego przywódcę studentów z maja 1968 - Cohn-Bandita, a barierę 5 proc. przekroczyli też rewolucyjni trockiści. Dodając listy pomniejszych skrajnie lewicowych partyjek okaże się, że niemal połowa elektoratu lewicy wypięła się na socjaldemokrację. Przy czym - przypominam - mówimy na razie o francuskim wyjątku. W Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Holandii czy Niemczech fakty są bez porównania bardziej drastyczne. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź wydaje się zdumiewająco prosta. Ponieważ od paru lat niemal w całej Europie (z Polską włącznie) socjaldemokracja zaprzedaje swoją duszę.
Niewiele mnie łączy z Korwin-Mikkem, ale w jednym punkcie jesteśmy całkowicie zgodni: nie istnieje socjalistyczny liberalizm ani liberalny socjalizm. Kot jest kotem, a pies psem. Zdarza się, że suki wychowują kociątka (to bardzo ładnie z ich strony), ale skrzyżować się z nimi nie mogą. Doszliśmy tymczasem do sytuacji, kiedy tak we Francji, jak w Niemczech czy Anglii pomiędzy rządami tak zwanymi liberalnymi i tak zwanymi socjalistycznymi nie ma najmniejszej różnicy. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy (poza kwestiami personalnymi), jaka jest ideowa lub programowa bariera pomiędzy prawicowym ponoć prezydentem Jacquesem Chirackiem i lewicowym ponoć premierem Lionelem Jospinem.