Niedziela jest bezchmurna, gorąca - lipcowa. Dorodna zieleń zagradza upałowi dostęp do budynków i podwórek.
Czerwień surfinii i pelargonii wylewa się z parapetów i balkonów. Nad trawnikami kołyszą się okazałe kule hortensji, kwitnących w stu odcieniach błękitów i fioletów. Między blokami i akacjami (klonami, jesionami, jarzębinami) tu i ówdzie porozwieszano pranie, nieomylny znak zasiedziałości lokatorów, swojskości okolicy. Wejście do klatki schodowej przyozdobione z wiejska bibułą i gałęziami: "Niech żyje młoda para!" Trzech młodych mężczyzn przy wystawionym na trawnik stole raczy się wódką i grubym tortem.
- Taki zwyczaj. Robimy bramę i młodzi, jadąc do ślubu, muszą się wykupić. Trzy matki mężczyzn na podklatkowej ławeczce potwierdzają z wyrozumiałym uśmiechem: - Stary zwyczaj.
Stara Nowa Huta. - Zabytek! Wpisany na listę zabytków! - mówią z dumą jej mieszkańcy. Mało kto powie dziś złe słowo o starej Nowej Hucie, bo przecież widać na pierwszy rzut oka, że jest lepsza od tych nowszych, późniejszych Nowych Hut: i od tej gomułkowskiej - ciasnej, niskiej, oszczędnościowej, i tej gierkowskiej, z wiecznie obsikanymi i zdewastowanymi windami w wielkopłytowych mrówkowcach.
Według Jana Łuczaka
Starą Nową Hutę czas, można powiedzieć, uszlachetnił. Rozgęścił przede wszystkim. Weźmy na przykład mieszkanie Jana Łuczaka, blok 13, osiedle Wandy, pokój z kuchnią, trzydzieści sześć metrów kwadratowych. Najpierw, jak tylko blok zbudowano, mieszkali w nim junacy. Pięciu albo i sześciu. Musiało być wtedy najpewniej tak: "Budowa szła na trzy zmiany i w takim tempie, że junacy już po tygodniu mogli wprowadzić się do prowizorycznie wykończonego bloku. Wprawdzie rury od pieców wychodziły przez okna na zewnątrz, wprawdzie na dzień trzeba było szeroko otwierać okna i drzwi, żeby szybciej osuszyć świeże tynki - było to jednak mimo wszystko ciepłe pomieszczenie (.