Przez długie lata tragedia Timoru Wschodniego uchodziła uwadze świata rozbitego na dwa bloki. Indonezji uszła na sucho pacyfikacja wschodniej części wyspy: wymordowanie jednej trzeciej ludności, wysiedlanie tubylców na najgorsze ziemie, osadzanie w ich miejscu Jawajczyków, dławienie timorskiej kultury, religii (katolickiej), języków - portugalskiego i tetum. Odkąd armia generała Suharto stłumiła krwawo (setki tysięcy zabitych) rzekomy komunistyczny spisek (1965 r.), Indonezja znalazła się pod protekcją Zachodu.
Logika zimnej wojny kazała przymykać demokracjom oczy na wewnętrzną politykę prozachodniego reżimu w Dżakarcie. Gdy w Portugalii, do której Timor Wschodni należał przez cztery wieki (Indonezją do 1949 r. władali Holendrzy), nastała demokracja, na wyspie położonej 500 km na północ od Australii powiało nadzieją. Miejscowi zwolennicy natychmiastowej niepodległości nie mogli jednak dojść do porozumienia z rzecznikami autonomii w ramach Indonezji. Wybuchły bratobójcze walki. 7 grudnia 1975 r. Dżakarta wydała rozkaz inwazji, w lipcu 1976 r. wcieliła Timor Wschodni do Indonezji jako 27 prowincję państwa. Portugalia aneksji nie uznała, potępiło ją też Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych. Płomień buntu tlił się ciągle. W górach i dżunglach działała lewicowa partyzantka, prześladowany Kościół katolicki bronił, jak mógł, praw narodu i jednostki.
Zachód nie ma czystego sumienia w sprawie Timoru. W ONZ zachodnie mocarstwa wstrzymywały się od potępienia reżimu Suharto, otwarcie broniła Indonezji Japonia, która ulokowała tam największe pieniądze. Zachód sprzedawał Indonezji broń i sprzęt wojskowy, choć wiedział, że będzie on użyty przeciwko partyzantom i cywilom. Timorczycy walczyli mężnie z okupacją japońską podczas ostatniej wojny. Nie przeszkodziło to Australii w podpisaniu umowy z Indonezją o wspólnej eksploatacji bogatych złóż ropy naftowej na Morzu Wschodniotimorskim.