Dowiedziałem się, dzięki opracowaniu Mariusza Jastrzębia - "Mozolna budowa absurdu - działalność Wydziału Propagandy Warszawskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w latach 1949-1953", w jakie kwalifikacje winien być wyposażony agitator, pracownik frontu ideolo. Otóż w razie potrzeby miał on przekonać słuchaczy, że - "wędlin jest obecnie więcej niż przed wojną i więcej jest gatunków..." Podejrzewam, że dzisiaj zadaniem stokroć bardziej karkołomnym niż to z lat pięćdziesiątych byłoby przekonanie kogokolwiek, że gabinet Buzka zasługuje na miano rządu.
Gdyby, skutkiem wyższej konieczności (walcząc z obrzydzeniem), profesor z Gliwic wybrał się do Chin, kolorów nabrałaby znana anegdotka.
- Ilu jest przeciwników obecnej władzy? - spytałby Buzek gospodarza, pijąc zieloną herbatkę.
- Trudno powiedzieć - wzruszyłby grzecznie ramionami Chińczyk. - Ale pewnie będzie ich ze dwadzieścia milionów.
- To zupełnie tak jak u nas! - ucieszył się premier III RP. - Zaraz zadzwonię do Mariana z tą wiadomością, żeby się nie martwił.
Namolne zapewnienia, że notowania rządzących są wynikiem odważnych reform, przygotowanych i zapiętych na ostatni guzik (przy hetce-pętelce), przypominają opowiastkę Ephraima Kishona. Jej bohaterem był domokrążca. Chodził od domu do domu i oferował swój towarek.
- Żyletki... Krem do golenia... Papier śniadaniowy... Wkłady do długopisów... Notatniki... Kalendarze...
Wszyscy przepędzali nachała, głusi na jego wołanie. Aż w końcu pewien facet uchylił drzwi: - Dawaj pan te żyletki. Aha, notatnik też mi się przyda.
Handlarz rzucił się do panicznej ucieczki. Amator żyletek i notatników dogonił go jednak. Wyrwał mu z rąk walizkę. Otworzył ją i przekonał się naocznie: walizka była pusta jak stodoła na przednówku.