W podróży, na brudnym dworcu kolejowym, kupiłem za parę groszy książkę Henryka Voglera "Wyznanie mojżeszowe". Jest to kontynuacja, a raczej dopełnienie tematyczne jego doskonałych, autobiograficznych wspomnień "Autoportret z pamięci". Tamta rzecz jednak to było wielkie dzieło życia, natomiast "Wyznanie mojżeszowe" jest niemal broszurką. Obawiam się, że wiem, dlaczego ta książeczka znajduje się w cenie śmiesznej (2 zł) na kolejowym stoisku. Kupujący może sądzić, że trafia mu do rąk jakaś sensacyjna, z brudnego, antysemickiego palca wyssana historyjka na temat żydowskich obyczajów religijnych. Ale to nawet dobrze, bo oto klient tego rodzaju literatury, ku swemu zdumieniu, znajdzie się nagle w świecie artyzmu. Vogler tak pisze, że nawet najciemniejszy cep ulegnie chyba tej magii.
Książka ukazała się kilka lat temu, staraniem PIW, nie mogę sobie darować, że mi wtedy umknęła. Jest to tekst prosty i przez to ujmujący, przeniknięty liryzmem, smutkiem i tęsknotą. Ale ta opowieść pełna jest konkretnych opisów ludzi i wydarzeń. W "Wyznaniu..." Vogler zajmuje się swoim przedwojennym środowiskiem i jego sytuacją w ówczesnym krakowskim krajobrazie. Nie jest to oczywiście rzecz uczona, żadnego nie ma w niej zadęcia socjologicznego, nawet polityka pojawia się niejako na marginesie, bo autorowi idzie głównie o duchowy klimat tamtych czasów, kiedy to coraz mocniej i gwałtowniej dochodził u nas do głosu agresywny antysemityzm.
Czytając Voglera, a także inne, zbliżone tematycznie książki o tamtej Europie, coraz ciemniejszej, bo słońce wtedy gasło w chmurach dzikich nacjonalizmów, oszalałego bolszewizmu, coraz ostrzejszych antydemokratycznych dewiacji, które występowały nawet tam, gdzie ludzie wydawali się całkiem rozumni, jeszcze bardziej umacniam się w przekonaniu, że w historii jest jakaś wielka tajemnica, której nie podobna zgłębić racjonalnie.