Archiwum Polityki

Piętro wyżej

Dawno, dawno temu w mieścinie krzywych domków i garbatych uliczek zachorował rabin. Chorował, czekając niecierpliwie, by ktoś przyszedł, zatroskany o jego zdrowie. Zjawił się w końcu wysłannik miejscowej społeczności. Postał chwilę przy łożu. I na odchodnym wyszeptał:

- Gmina życzy ci powrotu do zdrowia i obowiązków. Decyzja zapadła stosunkiem głosów siedem do pięciu...

To tyle na temat ozdrowieńczych kuracji władzy. Wysiadywanych w gabinetach nowych początkach, których koniec bywa żałosny i płaczliwy. Ilekroć myślę o tych zmianach i przetasowaniach (od tasowania asów nie przybywa), przypomina mi się opowiadanie zamieszczone w 1935 r. w humorystycznym tygodniku "Wróble na dachu". Autorem opowiadania był Konstanty Ildefons Gałczyński. Wpadł na pomysł opisania narady abulików. To znaczy ludzi ze skazą - kompletnie pozbawionych woli. Prowadzący obrady wygłaszał mowę - leżąc. Po kilku zdaniach przysnął, ukołysany do snu własną elokwencją. Uczestnicy imprezy słuchali przemówień na stojaka. Nie mieli sił, by klapnąć na fotele. Na bankiecie jedzono rybę z ościami. Wypowiedziana spółgłoska "p" zastąpiła orację, zaczynającą się od - "proszę państwa". Kiedy jakiś wrażliwiec sięgnął po chusteczkę do nosa, brakowało mu już woli, by wyjąć rękę z kieszeni. Jak to się wszystko potoczyło dalej? Ano, ktoś zaprószył ogień, wybuchł pożar. Wtedy - "przewodniczący... powiedział znowu: - P...! - co miało znaczyć: Proszę państwa, mam wrażenie, że się zaczyna robić gorąco".

Gorąco już jest. Ale czy możliwa będzie interwencja pożarnicza; nowa koalicja? Sytuacja przypomina anegdotkę o facecie, który zaniedbywał ślubną, przebywając z kochanicą.

- Nie może pan się do niej przeprowadzić? - pytali życzliwi.

Polityka 41.1999 (2214) z dnia 09.10.1999; Groński; s. 85
Reklama