Archiwum Polityki

Zagadka rugby

NULL

Kiedy Jacques Chirac był jeszcze merem Paryża, odbywał się na Parc-des-Princes mecz piłki nożnej Francja-Anglia. Po meczu nastąpiło to wszystko, co leży w zwyczaju pitków antropów zwanych dobrotliwie "szalikowcami": wielogodzinne bitwy uliczne między zwolennikami przeciwnych stron, solidarna walka skłóconych dotąd grup z interweniującą policją, zdemolowanie kilkudziesięciu kawiarni, zniszczenie iluś tam samochodów etc. Prasa francuska oskarżyła władzę o niewystarczające zabezpieczenie okolic stadionu, nieudolne kierowanie siłami porządkowymi, ich przestarzałe wyposażenie etc. 

Krytykowany zewsząd Jacques Chirac miał trudny orzech do zgryzienia. Bo oto za dwa tygodnie na tym samym stadionie odbyć się miał nowy mecz Francja-Anglia - tym razem w rugby. Wyciągając wnioski z piłkarskich doświadczeń ściągnięto bez mała parę dywizji CRS (odpowiednik naszego byłego ZOMO, tyle że dwakroć lepiej uzbrojony i czterokrotnie bardziej brutalny); każdego, kto choćby zakwilił brytyjskim lingwidżem, rewidowano na lotnisku, na ulicach, kilometr już przed areną. "Są to gesty prowokacyjne - przestrzegał słynny psycholog - gdyż nadobecność mundurowych automatycznie wywołuje u cywila odruch agresji". W ostatniej chwili przebrano więc część policji w garnitury, a nawet sweterki ze znaczkiem Nike lub krokodylem Lacoste. Merostwo zamarło w oczekiwaniu. I co? - I nic. Nie zdarzyło się dosłownie nic. Z tym że nie była to w niczym zasługa policji. Kibice obu stron od początku do końca wspólnie popijali piwko, komentowali akcje, śpiewali, a nawet - jak na harcerzyków przystało - wymieniali adresy.

Następnego dnia dopiero rozpętała się burza. - Czy ten Chirac nie potrafi odróżnić rugby od piłki nożnej?

Polityka 48.1999 (2221) z dnia 27.11.1999; Stomma; s. 98
Reklama