Po raz piąty w ciągu ostatnich sześciu lat kierownictwo resortu spraw wewnętrznych przesunęło termin wprowadzenia nowych, bezpieczniejszych i nowocześniejszych dowodów osobistych. Tym razem na 2001 r. Argumentacja jest - delikatnie mówiąc - pokrętna.
Na początku polskich przemian nikt nie miał serca do zajmowania się nowymi dowodami. Już sama nazwa: "dowód osobisty" kojarzyła się z systemem represji. Funkcjonariusz milicji, który zwracał się do nas: "dowód", a w najlepszym razie: "dowodzik proszę", mógł się z tej książeczki dowiedzieć nie tylko tego, jak się nazywamy i gdzie mieszkamy, ale i tego, jaki jest nasz stan cywilny, gdzie pracujemy, ile mamy dzieci, jaką grupę krwi, czy i kiedy wyjeżdżaliśmy za granicę (adnotacja NBP o wykupieniu dewiz na wyjazd), a na koniec - już po transformacji - czy "zrealizowaliśmy prawo do otrzymania powszechnego świadectwa udziałowego".
Przez pierwsze trzy lata wydawało się nawet, że dowodów w ogóle nie będzie, bo przecież w kilku krajach, np. Stanach Zjednoczonych, jest to dokument nieznany, tam wystarczy np. prawo jazdy. Ale u nas - argumentowali zwolennicy dowodów - obowiązuje ustawa o ewidencji ludności i dowodach osobistych z 1974 r. z poprawkami, która nakłada na każdego obywatela obowiązek posiadania dowodu osobistego. Ustawę można zmienić - bronili się przeciwnicy. Ale zmiana ustawy nie zmieni faktu - kontrargumentowali zwolennicy - że wszystkich obywateli, np. 80-letnie staruszki, nie zmusi się do zrobienia prawa jazdy czy wyrobienia paszportu. A dokument identyfikacyjny trzeba mieć idąc do wyborów (czego wymaga prawo wyborcze), stając do poboru (prawo o poborze), do ślubu (prawo o aktach stanu cywilnego), wyrobienia paszportu, rejestracji urodzeń, wreszcie na poczcie, żeby odebrać emeryturę, rentę, przekaz, list polecony czy paczkę, zakładając konto w banku, meldując się w hotelu itd.
Zmiana dowodów osobistych oraz sposobu ich wydawania była tym bardziej istotna, że lawinowo zaczęła wzrastać liczba przestępstw dokonywanych przy użyciu dotychczasowych dowodów.