Archiwum Polityki

Tlen rozgłosu

Świat bez teatru tyle znaczy, co zezowata liszka. Lata temu pisałem monolog szatniarki: "Teatr dogorywa... Dawniej ludzie chodzili do teatru jak do kościoła, a dziś - odwrotnie. Przychodzą z głupimi minami. Rzucają na kontuar okrycia, chociaż dawniej Polak nawet ziemi nie rzucał. Numerki biorą. Czytają tabliczkę: ťSzatnia bezpłatnaŤ. To jedno się nie zmieniło. Program kosztuje coraz drożej, a szatnia za darmochę. Kiedy zaczynałam w zawodzie, też tak było. Tylko ile ta darmocha była wtedy warta..." Teatr dogorywa? A bo to prawda. Coraz więcej wydarzeń przypomina premiery: wyreżyserowane miny i ukłony, oczekiwanie na oklaski inicjowane przez klakierów. Wzrusza dbałość o stopniowanie efektów dramatycznych. Zawęźlenia akcji sprawiają, że widzom zapiera dech, kiedy główni aktorzy wchodzą na scenę z nieprzeniknioną twarzą, w otoczeniu statystów i drugoplanowców. Obarczonych rekwizytami - teczuszką, plikiem notatek, w porę podsuniętym piórem. Grającym królów w tych widowiskach nie jest lekko. Ich głowy zdobią korony. Tyle że cierniowe. Mimo eksperymentów i awangard teatr, jaki oglądamy, przestrzega zasady sformułowanej przez Czechowa: strzelba z pierwszego aktu musi wystrzelić. Po kilku dniach ważenia decyzji; po trzydziestu sześciu godzinach namysłu.

Skąd to się wzięło, że politycy pozazdrościli aktorom, zaczęli ich wyręczać? Zrozumieli, że dzisiaj konieczne jest to, co Margaret Thatcher nazwała kiedyś - tlenem rozgłosu. Bez tego tlenu polityk przypomina karpia, który utonął w powietrzu, czekając na Wigilię. Polityk z natury jest kochliwy: kocha siebie. I kocha potakiewiczów. Jakże więc ma nie uzewnętrznić tej miłości. Obywającej się bez balkonów, słowików, róż i łez, skapujących z pieśni Niemena (wg tekściarza Norwida).

Polityka 50.1999 (2223) z dnia 11.12.1999; Groński; s. 85
Reklama