Zbiegają się tego lata dwie okrągłe ćwierćmilenijne rocznice. 31 lipca 1754 r. urodził się marszałek Bon-Adrien de Moncey, a 23 sierpnia tegoż roku król Ludwik XVI. Dwaj panowie nie spotkali się nigdy, nie widzieli nawet na oczy, a jednak ich losy były ściśle związane.
Moncey był jednym z dwudziestu dwóch marszałków Napoleona. Kariera jego zdaje się być mniej błyskotliwa niż np. Murata, Neya czy Masseny. Nie fajerwerki stanowią jednak o zasługach. Bohater spod Marengo, gdzie jego manewr odciążający na Mediolan umożliwił zwycięstwo, kierowany był przez Bonapartego do mało wdzięcznych zadań. Jest organizatorem i dowódcą cesarskiej żandarmerii wojskowej (pobiera z tego tytułu najniższą pensję spośród wszystkich równych mu rangą), powierzane są mu funkcje intendenckie i organizacyjne.
Na front skierowany zostaje podczas nieszczęsnej kampanii hiszpańskiej, którą szczycą się tylko Polacy. Był modelowym wręcz przykładem bezinteresownej wierności. W 1814 r. w chwili „zdrady marszałków” on tylko usiłuje bronić Paryża na wzgórzach Batignolles i Belleville. Pozostawiony przez Burbonów na stanowisku dowódcy żandarmerii, podczas Stu Dni nie bierze udziału w walkach, opowiada się jednak za Napoleonem. Z odwagą broni Neya podczas jego procesu i pisze nawet otwarty de facto list do Ludwika XVIII, w którym potępia skazanie księcia Moskwy.
Tego jest już Burbonom za wiele. Pozbawiony wszystkich stanowisk, skazany zostaje na osadzenie w twierdzy Ham (tej samej, z której trzydzieści lat później ucieknie przyszły Napoleon III). Dochodzi wtedy do sytuacji patetycznej i groteskowej zarazem. Pruski komendant twierdzy, człowiek honoru, odmawia uwięzienia marszałka Francji obwinionego o wstawienie się za towarzyszem broni.