ako stara kinomanka, a ongiś krytyk-amator wyjątkowo uważnie przeczytałam esej Zdzisława Pietrasika na temat „wzorcowego filmu polskiego, wychodzącego naprzeciw dylematom naszych czasów” [„Polskie kino idzie na wojnę”, POLITYKA 23]. Okazją do tej wypowiedzi było niedawno odbyte seminarium poświęcone scenariuszom, które – jak pisze Pietrasik – „zawsze były piętą achillesową naszej kinematografii”. Wedle mojej pamięci z tą „piętą” różnie bywało. Wszak powstawały u nas znakomite filmy, oparte na oryginalnych scenariuszach, by wspomnieć tylko „Kanał” Wajdy czy – w innej kategorii wagowej – superpopularną trylogię Chęcińskiego o Pawlakach i Kargulach. Skądinąd prym wiodły ekranizacje utworów Iwaszkiewicza.
Czy obecnie jest zapotrzebowanie na fabularny film o Powstaniu Warszawskim, o tragedii katyńskiej, o Monte Cassino, czy kontrowersyjnych bohaterach naszej aktualnej sceny politycznej? Filmy fabularne z reguły mitologizują rzeczywistość, tymczasem odnoszę wrażenie, że młodzi kinomani (...) chcieliby znać prawdę o faktach nieznanych im z autopsji. Takiej prawdy dostarczyć mogą chyba tylko rzetelne, maksymalnie obiektywne filmy dokumentalne (...).
Nie tylko w Polsce przeżywamy okres wielkiej mutacji kulturowej, a tym samym wielkiego zamętu. I dlatego za granicą tak wielu filmowców zwraca się do klasyki, do ośmieszanych u nas lektur szkolnych, tam szukając punktu oparcia. W tak ważnym kręgu anglosaskim wraca się do Jane Austen czy Dickensa. Nie darmo Polański sięgnął po „Olivera Twista”! Dlaczego u nas nikt nie zainteresuje się np. „Meirem Ezofowiczem” Orzeszkowej, dziełem bez precedensu w literaturze europejskiej?