Nie będziemy hipokrytami ani faryzeuszami, nie w takiej sprawie. Tych dwóch zwyrodnialców, którzy dla paru groszy zabili młodą dziewczynę (wstrząsający reportaż na s. 24), powinno zawisnąć na stryczku. Nie zamierzamy słuchać ich prymitywnych wynurzeń przed sądem, nie wierzymy w żadną ich resocjalizację, nie mamy zamiaru dawać im „drugiej szansy” lepszego życia. Myśl, że mógłbym się nad nimi litować, nawet nie przychodzi mi do głowy; tak jak nie zastanawia się długo policjant, który na ulicy – w obliczu zagrożenia – zabija groźnego gada. Życia tych bandytów nie rozważam wedle szlachetniejszych wskazań religii, moralności czy prawa naturalnego, gdyż ich czyn pozbawił ich jakiegoś elementu konstytuującego „człowieczość”, można powiedzieć, że przestali być ludźmi, zatem nie obejmują ich zasady naszej wspólnoty. Opisuję tu naturalny, indywidualny odruch zrozumiałej zemsty, kary dla sprawców, litości i współczucia dla ofiar; odruch, który, uczciwie mówiąc, sam odczuwam.
Inaczej, od dwudziestu już lat, działają społeczeństwa europejskie. Po przynajmniej dwóch wiekach dyskusji – w której naprawdę trudno powiedzieć już coś nowego – parlamenty tych społeczeństw doszły do dobrowolnego wniosku, że kara śmierci jest okrutna, niepotrzebna i niemoralna – w tym sensie, że sprzeczna z nauczaniem ogromnej większości autorytetów religijnych i etycznych. Niepotrzebna jest społeczeństwu, gdyż może się ono bronić przed zwyrodnialcami tak jak przed groźnymi chorymi psychicznie – odizolowując ich na zawsze.
Zauważono natomiast, że stosowanie tej kary tylko brutalizuje myślenie społeczne, wzmaga poczucie mściwości i poszerza żądania represji. Czyż nie jest zastanawiające, iż w powojennym świecie w ogromnej większości ustrojów demokratycznych karę śmierci zniesiono, a wszędzie w tymże świecie, bez żadnego wyjątku, tam gdzie dominowały dyktatury pogardzające prawami człowieka, kara śmierci była (i jest) zawsze obecna i często szczodrze stosowana.