Trudno to w Polsce zrozumieć (wszak dostęp do terapii HIV/AIDS ma u nas każdy), ale w skali całego świata spośród prawie 40 mln ludzi żyjących z wirusem HIV leki otrzymuje tylko milion. W Azji i Afryce, gdzie kurację natychmiast powinno rozpocząć 6 mln chorych – pieniędzy na nią wystarcza tylko dla 7 proc. Amerykanie przeznaczają na leczenie każdego pacjenta 13 tys. dol. rocznie, w Afryce taki pacjent kosztuje budżet państwa najwyżej 13 dol.
Tak kolosalne dysproporcje na ogół nie obchodzą Europejczyków, dla których Afryka poniżej Sahary i Azja leżąca nad Pacyfikiem (w tych regionach świata epidemia zbiera dziś największe żniwo, patrz: ramka) kojarzą się z egzotyką, w którą oprócz malarii i ptasiej grypy mogą być wpisane nawet takie zarazy jak AIDS. Ale czy powinniśmy czuć się bezpiecznie, skoro na Ukrainie, w Rosji i Białorusi sytuacja niewiele różni się od najbiedniejszych krajów świata? Jeśli ktoś sądzi, że skala zagrożenia związana z wirusem HIV przestała być naszym problemem, bo mamy leki, programy profilaktyczne i żonę prezydenta angażującą się w pomoc zakażonym – popełnia błąd.
Stolica seksu
Są na świecie kraje, które po sukcesach w batalii z wirusem HIV stanęły dziś oko w oko z nową falą zakażeń. Do nich należy Tajlandia – już przed kilku laty wybrana na gospodarza XV Światowego Kongresu AIDS, który w ubiegłym tygodniu zgromadził w Bangkoku 17 tys. uczestników ze 160 krajów. Ale gdy dokonywano tego wyboru, liczący 65 mln ludności kraj uważany był za przykład rozsądnej polityki rządu wobec zagrożeń HIV, która doprowadziła do imponującego spadku nowych zachorowań ze 143 tys. na początku lat 90. do 21 tys. w 2002 r. Tajowie poczuli się tak bezpieczni i beztroscy, że nie minęły dwa lata, a odsetek zakażonych wśród narkomanów skoczył z 30 do 50 proc.