Prawdę mówiąc już po wylądowaniu na Okęciu Jerzy Kos zorientował się, że jest eksponatem wstydliwym, że chce się go schować. Władza powitała go, pospiesznie odstawiła do domu i odetchnęła z ulgą. – Czułem się jak ktoś, kto stwarza problem, może nawet jest czemuś winny.
Jerzy Kos nie stara się grać bohatera. Doskonale wie, że jest ludzką drobiną, która nieopatrznie wpadła w tryby współczesnej historii świata i przypadkiem wyszła z tej kolizji cało. Ale gest, nawet drobny, znaczyłby dla niego wiele. Pomógłby się odbudować, odzyskać utracony kontakt z rzeczywistością. – Stałem się przypadkową ofiarą polityki prowadzonej przez moje państwo. Jeden telefon wystarczyłby abym poczuł, że to państwo stoi za mną, że nie jestem temu państwu kompletnie obojętny.
Przebudzenie
Zapadnięty w fotelu Jerzy Kos uwalnia słowa głosem kruchym, matowym. Słychać w tym głosie drżenie i obawę, że słowa to za mało, aby opisać ośmiodniowy koszmar, podczas którego znalazł się blisko czegoś, co można by nazwać śmiercią, gdyby tylko słowo to nie brzmiało tak banalnie. Koszmar, który zaczął się miesiąc temu w bagdadzkim mieszkaniu od krótkiej, poobiedniej drzemki.
Jerzy Kos zapadał w nią jako doświadczony menedżer z wysokim kontraktem, poukładanym życiem i jasno określonymi planami na przyszłość. Kiedy został z niej wyrwany, leżał na podłodze poszturchiwany lufą karabinu, sunniccy terroryści z Faludży krępowali go kablem od telewizora, a on nie wiedział, czy przeżyje następne pięć minut.
Więc jednak stało się, pomyślał zdziwiony. W Bagdadzie był dopiero od czterech dni, czuł się szczęśliwy, zawsze chciał wrócić do kraju, w którym kiedyś spędził swoje cztery najlepsze lata. – Kto wie, może próbowałem odnaleźć niepowtarzalny smak swojej młodości – powiada.