Archiwum Polityki

Ludzie–nieludzie

Czy uważam za upokarzające, że przylatując do Stanów Zjednoczonych muszę wkładać paluch do jakiejś maszynki, która przekaże mój bezcenny odcisk służbom specjalnym w pacht? Prawdę mówiąc nie zastanawiałem się nad tym. Chyba jednak jestem zbyt gruboskórny, żeby znieważało to moją godność człowieczą. Również faktu, że na podstawie owegoż odcisku pozostawionego na kieliszku ustalić będzie teraz można, w jakiej knajpie piłem na Broadwayu lub którą książkę przeglądałem w księgarni na którejś avenue, nie odczuwam jako zagrożenia mojej wolności osobistej. A niech sobie wiedzą. To co miałbym ewentualnie do ukrycia i tak wyszpiegują, jeśli będzie im na tym naprawdę zależało. Gdzieś tam w kosmosie lata satelita, przed którego długim okiem mojej intymności bronią tylko chmury. A ja jednak nadal wolę słoneczną pogodę. Tak więc trudno mnie raczej posądzać o obsesyjny lęk przed orwellowskim światem powszechnego nadzoru. Pomimo to, i już zupełnie serio, wprowadzane w Ameryce restrykcje wjazdowe napawają mnie szczerym przerażeniem. Nie same w sobie. Ich ideologia i nieuniknione niestety skutki społeczne.

Dlaczego musimy odnotować, obmacać, sfotografować i zewidencjonować każdego cudzoziemca? Dlatego, że walczymy z terroryzmem, bronimy się przed pracującymi na czarno, staramy się ograniczać napływ obcych skundlających naszą kulturę, zmagamy się z przestępczością. Innymi słowy każdy przybysz z zewnątrz jest potencjalnym terrorystą, przestępcą, nielegalnikiem zabierającym miejsca pracy naszym obywatelom, zagrożeniem dla ustabilizowanego ładu. Każdy antropolog kultury wie, że nie ma w tej śpiewce niczego nowego. Przeciwnie, jest stara jak świat, a w każdym razie jak ludzkość.

Pisał Mircea Eliade: „Nasz świat, świat swoich, jest jedynie rzeczywisty, JEST.

Polityka 7.2004 (2439) z dnia 14.02.2004; Stomma; s. 98
Reklama