Antyfeminiści w dyskusjach z feministkami często używają argumentu: skoro kobiety nie ustępują mężczyznom pod względem talentów, intelektu czy zdolności, to dlaczego tak mało kobiet zaistniało w historii sztuki, nauki czy w ogóle historii świata? Zważywszy jednak uwarunkowania religijne i kulturowe należałoby się dziwić, że w ogóle jakimkolwiek się udało. Droga kobiet na karty historii nigdy nie była prosta. Żeby zaistnieć jako odrębna istota ludzka, obdarzona własnymi aspiracjami i pragnieniami, kobieta musiała najpierw wyłamać się ze stereotypu, który zamykał ją szczelnie w roli matki i żony. To co mężczyźnie było dane w sposób oczywisty i naturalny, ona musiała sobie wywalczyć.
W czasach starożytnych oczywiście o żadnych prawach kobiet nie było mowy, ale jakiś łącznik z pozadomowym światem stanowiła religia. W sferze sacrum męskość i kobiecość jako dwa aspekty człowieczeństwa były równouprawnione. Chrześcijaństwo wyeliminowało kobiety nawet z tego obszaru. Tu była Ewa – wcielenie zła, grzechu, ułomności, i Maria – nieosiągalny, nierealny ideał matki dziewicy. Ziemskie kobiety utożsamiano naturalnie z tą pierwszą. Jak pisał św. Tomasz z Akwinu, kobieta już w chwili urodzenia ma za sobą pierwsze niepowodzenie: pochodzi z defektu. Potrzebuje mężczyzny nie tylko do płodzenia i wychowania dzieci, ale także jako swojego władcy. Chrześcijańska rodzina była czymś w rodzaju monarchii opartej na prawie Bożym, w której – zgodnie z zaleceniami św. Pawła – żona jest poddana swojemu mężowi jak Panu.
Całkowitą niewspółmierność sytuacji kobiet i mężczyzn najlepiej pokazuje – by sięgnąć do argumentów cięższego kalibru – epoka stosów. W czasach gdy tysiące kobiet podejrzanych o czary palono żywcem, na dworach królewskich i zamkach feudałów czarnoksiężnicy, alchemicy, nekromanci i astrologowie uprawiali swój kunszt, ciesząc się powszechnym szacunkiem.