Archiwum Polityki

Podróż, do której nie doszło

Jeśli ludzie rzeczywiście dzielą się na nowinkarzy i konserwatystów, tym ostatnim trzeba przyznać bezwzględną przewagę. Każdy nowy wynalazek, zanim zdoła się dotrzeć w praktyce i udoskonalić, stwarza sporo niewygód i zazwyczaj ustępuje rozwiązaniom już stosowanym. Na nowinkarzy, czyli miłośników wszystkiego co nowe, spada trud przecierania nowych ścieżek. Będąc człowiekiem praktycznym, żywię wdzięczność dla tych, których pasja, by posiadać to co nowe, pozwala mi powoli bez pośpiechu korzystać z tych udoskonaleń, które w końcu dowiodą swoich zalet.

Długie lata starałem się unikać komputera, bo pisanie ręczne, a nawet na maszynie jest nieporównanie wygodniejsze, a do tego o wiele szybsze (oczywiście, jeśli korzystamy z pomocy sekretarki, która przepisuje rękopisy). To ona, stojąc na pierwszej linii frontu, oswajała dla mnie komputer i dziś wciąż niechętnie korzystam z niego wtedy, gdy siedzę za własnym biurkiem. W podróży taszczenie laptopa jest wciąż olbrzymią niewygodą, a zalety ręcznego pisania są zupełnie nie do podważenia.

Pionierzy technicznych nowinek płacą cenę za ich stosowanie. Pamiętam, jak kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu lotnisko we Frankfurcie wprowadziło jako pierwsze elektroniczny system sortowania bagaży i w rezultacie powstałego bałaganu zrodził się antyslogan: „Śniadanie we Frankfurcie. Lunch w Nowym Jorku. A bagaż w Karaczi”.

Od paru lat na lotniskach działa automatyczny system rejestracji pasażerów, którego unikam jak ognia, ponieważ wiem, że jest jeszcze zbyt świeży, żeby był dobry. W zeszłym roku w Wenecji przekonałem się na przykładzie mojej żony, jak łatwo zawodzi mechanika. Przyrząd pożarł kartę częstego podróżnika wraz z biletem i wydał z siebie ponure warczenie, a konserwator, jak się okazało, pojechał załatwić coś w mieście.

Polityka 6.2004 (2438) z dnia 07.02.2004; Zanussi; s. 97
Reklama