Archiwum Polityki

Kto demoluje, ten płaci?

Nielegalny jest nawet sam udział w zbiegowisku, które dopuszcza się bezprawia

Kiedy kolejne, tym razem górnicze demonstracje w Warszawie przyniosły demolowanie urządzeń i gmachów publicznych (koszt usunięcia szkód szacuje się na 200 tys. zł), powraca pytanie, czy płacić za te niemałe szkody mają organizatorzy demonstracji (tj. związki zawodowe), czy też Bogu ducha winien podatnik?

Postawa przywódców związkowych z uporem i pokrętnie pomniejszających swoje winy sprawia, że ewentualny proces o odszkodowanie byłby zaciekły i długotrwały. A jednak godny jest podjęcia nawet w obecnym stanie prawnym. Kodeks cywilny bowiem zwięźle, ale stanowczo przesądza: kto z winy swej wyrządził szkodę drugiemu, obowiązany jest do jej naprawienia. W państwie prawa nie zostawia się takich rachunków niewyrównanych.

Braki w ustawie o zgromadzeniach z 1990 r. nieznaczą wcale, że stoimy w obliczu pustki prawnej, z której skorzystać może ten, kto demoluje, pali, rani policjantów. Kodeks karny karze surowo nie tylko konkretnych winowajców poszczególnych przestępstw, ale nawet represjonuje sam udział w takim zbiegowisku, które dopuszcza się aktów bezprawia i wandalizmu (do trzech lat pozbawienia wolności). Tak już bowiem jest, że pilnie chronione konstytucją i międzynarodowymi paktami praw człowieka publiczne zgromadzenie w razie rozwiązania przez władze staje się bezprawnym, niekorzystającym z ustawowej ochrony, tłumem.

Czy to oznacza, że policja może wkraczać dopiero w razie rozwiązania zgromadzenia przez przedstawiciela władzy – takie wątpliwości słychać także w kręgach MSW. Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 1994 r. tak widzi interwencyjny obowiązek policji: „Obowiązek ten aktualizuje się w momencie naruszeń prawa, dokonywanych przez uczestników zgromadzenia. Fakt legalności zgromadzenia nie ma wpływu na zakres powyższego obowiązku”.

Polityka 39.2003 (2420) z dnia 27.09.2003; Komentarze; s. 18
Reklama