Przeminęła już olimpijska wrzawa, opadły polityczne i sportowe emocje. O polityce nie ma co rozprawiać. Jak było w Tybecie, tak i pozostało. Może nie na wieki wieków amen, ale na czas nieokreślony, którego ani sympatycznie naiwne protesty zielonych w obu sensu tego słowach, ani też zgoła nie niewinne, mające natomiast zawiesić nad głowami nieprzejednanych polityków propagandowe, świetliste aureole obrońców praw człowieka nie przyspieszyły ani nie zwolniły. Zegar historii tyka najzupełniej niezależnie od obecności czy nieobecności Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego na inauguracji igrzysk. Chiny nie udowodniły, że są mocarstwem, gdyż udowadniać tego nie musiały, więc najpiękniejszy basen na świecie był tylko kwiatkiem do kożucha. Innymi słowy nic się nie zmieniło, nawet cena marchewki na targu w moim miasteczku.
Pozostaje bilans sportowy. Igrzyska zdominowały, tak przynajmniej orzekły media, dwie indywidualności: amerykański pływak Phelps i jamajski biegacz Bolt. Obaj są podobno nienaszprycowanymi cudami natury. Phelps ma na przykład taki numer buta, że stopy służą mu za potężne płetwy, dzięki którym wygrałby nawet wyścig z rekinem. Bolt już w dzieciństwie pędził szybciej niż Orient Express, co zawdzięcza mięśniom czującym się jak rum, najlepiej i ekskluzywnie w jamajskim klimacie. Phelps mówi szczerze, że „oprócz jedzenia, spania i pływania niczego nie umie”; Bolt mówi mało i całe szczęście, gdyż nie ma zazwyczaj nic nudniejszego i bardziej jałowego niż wywiady z wyczynowymi sportowcami. Wyglądają one nieodmiennie tak samo.
1.
Wywiad z piłkarzem (nożnym, ręcznym czy innokończynowym) w wersji pobieżnie ugramatycznionej:
Dziennikarz (Dz): – Zagrał pan znakomicie, pańska bramka była majstersztykiem.