Archiwum Polityki

Dowolność słowa

Jestem zwolennikiem pełnej wolności słowa. Jest ona sama w sobie wartością tak wielką, że warto za nią zapłacić i tym, iż korzystają z niej również ludzie wygadujący i wypisujący, co ślina na język przyniesie (przynosi zaś najczęściej siebie sama, czyli plwociny). Żeby ta ślina nie była zbyt obfita, a może nawet zasychała zaraz po opuszczeniu gruczołów, istnieją odpowiednie regulacje prawne. Zniesławieni mogą zawsze (i moim zdaniem powinni) wstępować na drogę powództwa cywilnego i domagać się od oszczerców (nie ma na nich lepszego sposobu nad bicie po kieszeni) nie tylko sprostowań, ale i wysokich odszkodowań. Niekiedy oczekiwać mamy prawo interwencji prokuratury. Tak stało się ostatnio we Francji w przypadku Rogera Garaudy´ego, autora książki jawnie popierającej tezy tak zwanych negocjonistów, zaprzeczających istnieniu hitlerowskich obozów zagłady. Książki nikt nie wycofywał z rynku, nie palił i nie niszczył. Natomiast i pisarz, i jego wydawca skazani zostali na bardzo dotkliwe grzywny. Zwracam uwagę na uznanie przez sąd współodpowiedzialności wydawcy. Jest on bowiem pierwszym sitem mającym oddzielać plewy od ziarna. Jeśli sprzeciwia się tej zasadzie - ponosi konsekwencje. Oczywiście przykłady Garaudy´ego czy autorów szmatławców ze stoiska prałata Jankowskiego (czy wszczęto przeciw nim postępowanie?) to przykłady ekstremalne.

Częściej chodzi o prace zwane potocznie "kontrowersyjnymi", w których zafałszowania lub szkodliwe przeinaczenia tym skuteczniej robią wodę z mózgu, iż oblane są maskującym sosem słów słusznych lub żadnych; opakowane w eufemizmy, cytaty, odwołania do źródeł etc. Wydawca powinien się w tym orientować, gdyż odwołuje się z reguły do kompetentnego recenzenta. Cóż więc ma uczynić? - Nic skomplikowanego. Poinformować we wstępie lub na skrzydełku, iż rzecz budzi takie lub owakie wątpliwości.

Polityka 8.1999 (2181) z dnia 20.02.1999; Stomma; s. 98
Reklama