Patrząc z helikoptera na austriackie miasteczko Galtür, gdzie 23 lutego lawina pogrzebała ponad 30 osób, korespondent BBC miał wrażenie, że na domy spadły bomby, a nie śnieg. Galtür zostało odcięte od świata już sześć dni wcześniej. Drogę prowadzącą w głąb doliny Paznaun przykryło kilka metrów śniegu, efekt największych od 50 lat opadów w Tyrolu. Sytuację pogarszały sunące na szosę małe lawiny.
W ciągu dni poprzedzających tę katastrofę ogółem ponad 20 tys. turystów zostało uwięzionych w górskich miejscowościach Austrii. W centralnej Szwajcarii liczba ta przekroczyła sto tysięcy. Sytuację utrudniały porywiste wiatry i zmienne temperatury: najpierw mróz, który sprawiał, że świeży śnieg nie przyczepiał się do podłoża, a następnie ocieplenia, deszcze i znów mrozy, które zmieniały wszystko w twardą bryłę. Sama jej masa mogła w każdym momencie spowodować obsunięcie. W poniedziałek, 22 lutego, w Alpach Szwajcarskich lawiny schodziły co 20 minut.
W nocy z niedzieli na poniedziałek "biała śmierć" spadła na szwajcarską wioskę Evolene położoną niedaleko szykującego się do olimpiady 2006 Sionu. Zginęło osiem osób. W tym czasie w Galtür, mimo że warunki były gorsze niż przed katastrofą w Evolene, nikt się specjalnie nie przejmował sytuacją. Dla turystów odcięcie od świata było dodatkową, specyficzną atrakcją urlopu.
Holenderski turysta opowiadał później dziennikarzom, że jeszcze w poniedziałek po południu, a więc dobę przed katastrofą, odbyło się otwarte spotkanie z miejscowym komitetem lawinowym, w czasie którego zapewniano gości, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wszak na Galtür od setek lat nie zeszła lawina. Co akurat było prawdą, gdyż ostatni odnotowany kataklizm wydarzył się w 1689 r., uśmiercając 250 ludzi.
Zastrzegający sobie anonimowość operator jednego z wyciągów powiedział dziennikarzom brytyjskiego "Independenta", że miejscowi zajmujący się zawodowo turystyką narciarską zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa i byli zdziwieni oświadczeniami komitetu.