Irak jest Wietnamem George’a Busha – twierdzi demokratyczny senator Edward Kennedy, nawiązując do najboleśniejszej rany we współczesnej historii swego kraju, kiedy to Ameryka pozostawiła na cmentarzach 58 tys. żołnierzy i musiała się wycofać z wojny. Ale rywal Busha, senator John Kerry, odznaczony w Wietnamie i naznaczony przez Wietnam, nie używa takiego porównania, przynajmniej publicznie. Widać, że porównanie jest nietrafne. Przed 40 laty całe rzesze Amerykanów, zwłaszcza młodych, uważało wojnę za beznadziejną i niezrozumiałą, dziś większość popiera Busha i rozumie, że z Iraku – bez stworzenia tam rządu – wycofać się nie można i nie wolno. Również eksperci na ogół twierdzą, że obecna sytuacja w Iraku, choć trudna, nie jest żadnym powszechnym powstaniem antyamerykańskim, lecz walką o władzę, w której młody watażka al Sadr chce zaistnieć. Nie ulega wątpliwości, że Amerykanie są zdecydowani, by dotrzymać terminu 30 czerwca – i zwrócić Irak Irakijczykom.
Ale Irakijczykom – to znaczy komu? Amerykanie od początku nie mieli szczęścia do ludzi w Iraku. Pierwszy administrator Garner został prędko odprawiony z opinią nieudolnego. Imigranci iraccy, na których Waszyngton się opierał, nie mieli autorytetu, należeli do tymczasowego rządu, lecz bali się przebywać w kraju na dłużej, urzędowali rotacyjnie. Dziś o Paulu Bremerze mówi się, że „choć się stara, niewiele wie o Iraku, nie rozumie kraju, którym administruje”. Rządcy żyją w specjalnej strefie, odizolowani, we własnym sztucznym świecie. Jak mają wyłowić i namaścić lokalne autorytety? Czy namaszczenie nie będzie również „pocałunkiem śmierci”, wskazaniem kolaborantów i marionetek? Jaką rolę mają odgrywać duchowni? Z kolei trzeba kogoś mianować, gdyż wybory odbędą się dopiero w przyszłym roku i okres od 30 czerwca do wyborów nie może być próżnią, która wypełni się chaosem.