Archiwum Polityki

Czerwone portki

Antropolog kultury patrzy z zadumą, ale i niejaką podświadomą schadenfreude na irracjonalne poczynania ludzkie, gdyż potwierdzają one wciąż na nowo jego hipotezy. O nie, nie chodzi mu o jednostki, te pozostawia psychologom. Kiedy jednak sprzecznie ze swoim własnym interesem i zasadami skuteczności zachowywać się zaczynają całe grupy społeczne, wtedy sprawa staje się dlań godna zainteresowania. Na szczęście nie grozi mu bezrobocie. Siła bezwładu tradycji, przyzwyczajeń i mitów czy, jak kto woli, petryfikacja struktury okazują się od stuleci silniejsze od elementarnej logiki. I nasz, dopiero co rozpoczęty, XXI wiek nie jest w tym względzie wyjątkiem.

Podczas bitew XIX wieku, jeszcze w czasie niemal współczesnych nam, np. wojny secesyjnej w Ameryce czy prusko-austriackiej roku 1866, piechurzy szli naprzód miarowym krokiem, ramię przy ramieniu, w kilku lub kilkunastu szeregach i to nie tylko podczas starć w polu, ale nawet przy zdobywaniu twierdz. Artyleria żłobiła krwawe bruzdy w tym wymarzonym celu, nie musząc właściwie celować.

Pomimo potwornych strat dowódcom, choć wydawałoby się to racjonalnie oczywiste, nie przychodziło do głowy, żeby rozsypać żołnierzy w tyralierę, kazać im posuwać się skokami, padając podczas salw etc. Po pierwsze, nie było tego w regulaminach, po drugie, raziłoby to ich zbudowane na ciągłości poczucie honoru, po trzecie wreszcie, pod latarnią bywa często rzeczywiście najciemniej. Jest pięknym epizodem historii wojskowości wielka dyskusja we Francji podczas pierwszej wojny światowej, która wyszła nawet poza sztab generalny i stała się przedmiotem obrad parlamentu, a dotyczyła... czerwonych portek francuskiej piechoty. Rzecz w tym, iż paru dziennikarzy-korespondentów wojennych (nie wojskowych!

Polityka 15.2004 (2447) z dnia 10.04.2004; Stomma; s. 114
Reklama