Archiwum Polityki

Strażnicy grubego szmalu

Kiedy celem ataku jest konwój i na otwartej przestrzeni mierzy do siebie kilku zdesperowanych mężczyzn, nie ma takiej możliwości, żeby ktoś nie nacisnął na spust. A wtedy zaczyna się kanonada.

Pigalak, ścisłe śródmieście Warszawy, wokół siedziby największych banków i instytucji finansowych. – Paskudny teren – mówi Stefan Gębala, 40-letni zawodowiec – wąskie uliczki, handlarze, kurwy i dziki tłum ludzi.

Kiedy na pigalaku Stefan wychodzi z samochodu, sprawia wrażenie, jakby spodziewał się ataku co najmniej Stevena Seagala. Kuloodporna kamizelka, kevlarowy hełm, włączona radiostacja. W rękach odbezpieczona strzelba mossberga, czyli półmetrowa luśnia, której antyterroryści używają do otwierania drzwi razem z futryną. Smutny Stefan – jak nazywają go w pracy – jest byłym antyterrorystą. Teraz jest dowódcą czteroosobowego konwoju, jednego z najdroższych w mieście, bo operującego w trudnym terenie.

Gangsterzy, którzy napadają na banki, to drobne chytruski, co sięgają po parę złotych – mówi o swojej pracy. – Naprawdę duża kasa gubi się głównie podczas podróży. Według policyjnych statystyk w ataku na konwój łupem pada kilkanaście razy więcej pieniędzy niż w napadzie na bank. Przeciętnie 300 tys. zł.

Policyjni psychologowie twierdzą, że ryzykuje specyficzny typ przestępców – ludzie z bardzo silną psychiką i dużą determinacją. Bardzo odważni i brutalni, niekoniecznie inteligentni. Często najpierw strzelają, dopiero potem próbują zabrać.

Z klimatyzacją, bez toalety

W większości firm w branży ograniczono ostatnio socjal. Pracodawcy nie ubezpieczają już od śmierci ani kalectwa. Zamiast życia swoich pracowników wolą ubezpieczać wartość konwoju. Na dwie polisy nie ma już pieniędzy. Nie wiadomo, ilu konwojentów zginęło w ciągu ostatnich pięciu lat, policja nie prowadzi takich statystyk. Znane są tylko najgłośniejsze przypadki. W Sosnowcu został zmasakrowany cały konwój, zginęło dwóch ochroniarzy.

Polityka 19.2004 (2451) z dnia 08.05.2004; Społeczeństwo; s. 83
Reklama