Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Z pistoletem i konkubiną

Oile w Iraku walki koncentrują się w rejonie Karbali i Nadżafu, o tyle w Polsce bitwa toczy się wokół TVP i służb niespecjalnych. W normalnych krajach o szpiegach nikt nic nie wie, chyba że jakiś emerytowany szpieg, jak John Le Carre, zabiera się do pisania i wychodzą z tego książki, które należą do klasyki XX w. (Słuchając naszych szpiegów, którzy ostatnio gościli w mediach, trudno mieć nadzieję, że kryje się wśród nich wielki powieściopisarz. Po odejściu ze służby uprawiają mniejsze formy).

W krajach normalnych o szpiegach mówi się i pisze dopiero, kiedy wpadają, jak współpracownik Willy’ego Brandta, Günther Guillaume, lub zostają słusznie lub niesłusznie oskarżeni, a spory wokół nich toczą się przez pokolenia, jak w sprawie małżeństwa Rosenbergów, lub Alfreda Dreyfusa, w którego obronie stanęło pół Francji, z Emilem Zolą na czele.

W krajach normalnych szpiegów nie widać ani nie słychać, natomiast istnieje doskonała literatura szpiegowska. W Polsce jest odwrotnie – literatura szpiegowska jest marna, za to szpiedzy zajmują pół sceny politycznej. Jak podaje „Przegląd”, Polska zatrudnia 8200 agentów (jawność życia tajnego jest u nas imponująca), którzy zwalczają się wzajemnie do tego stopnia, że środowisko to przypomina kłębowisko żmij.

Media doniosły, że ponad 300 byłych funkcjonariuszy, oczywiście niesłusznie zwolnionych, pragnie powrócić do służby. Sądząc po tym, co wyprawiają byli, obecni i przyszli agenci – trudno zrozumieć, dlaczegóż ktoś chciałby tam wrócić. Emerytowany generał, który stał na czele Wojskowych Służb Informacyjnych, po latach rozterki wygadał, że w kancelariach prezydenta i premiera pracuje kilkunastu agentów wywiadu wojskowego, z których część zapewne on sam tam umieścił.

Polityka 20.2004 (2452) z dnia 15.05.2004; Passent; s. 116
Reklama