Czy rząd Belki ma sens? Cynicznie rzecz biorąc, sprawy przedstawiają się tak: Leszek Miller pozostawił kraj wyprowadzony na gospodarczą prostą i przyjęty do Unii Europejskiej. To pierwsze powinno stać się odczuwalne dla większości obywateli Rzeczypospolitej w ciągu mniej więcej dziesięciu miesięcy, to drugie zaowocuje już z końcem roku, kiedy dopłaty dla rolników wcielą się w żywą i namacalną gotówkę. Rząd powinien zacząć wtedy odcinać kupony od ożywienia gospodarczego i poprawy społecznego samopoczucia. To z kolei przełożyć się powinno na wzrost jego notowań, co stwarza możliwość uniknięcia przez lewicę zbyt katastrofalnej porażki w przyszłorocznych wyborach do Sejmu. Gdyby natomiast ludzie poszli do urn przedterminowo, wszelkie profity z rosnących wskaźników zgarnęłaby prawica lub ewentualnie Samoobrona. Na papierze wygląda to logicznie i przekonująco, w złośliwej rzeczywistości nie jest już, niestety, tak oczywiste.
To, że pieniędzy przybędzie, nie oznacza jeszcze wcale, że będą one sensownie użyte. Nie podważam w niczym wiedzy i umiejętności ekonomicznych profesora Belki, jego rząd jest jednak słaby i oparty może być tylko na dość egzotycznej większości w parlamencie. Nikt nie jest więc w stanie przewidzieć jak, w jakim ostatecznym kształcie, i czy w ogóle realizowany będzie plan Hausnera, o znalezieniu poparcia dla przyszłorocznej ustawy budżetowej nawet nie wspominając. Co gorsza, silna Platforma Obywatelska blokować będzie wydatki społeczne i znaleźć może w tej mierze najbardziej malowniczych sojuszników.
Te przeszkody, przy przedziwnej arytmetyce głosów w naszej izbie niższej, da się może jednak pokonać. Znacznie gorzej wygląda sprawa w kwestii europejskiej.