Archiwum Polityki

Pancerny pociąg przyjaźni

To, że jesteśmy sojusznikami USA, zwiększa naszą odpowiedzialność za sytuację w Iraku

Nie potwierdzają się najważniejsze założenia i preteksty interwencji w Iraku: zbudowanie demokracji w perspektywie kilku lat okazuje się nierealne, siły stabilizacyjne, osaczone w swoich obozach, nie prowadzą dialogu z miarodajnymi przedstawicielami społeczności irackiej, przejawy okrucieństwa i zdziczenia tylko oddalają od siebie walczące strony. Wbrew założeniom, przykład Iraku nie stał się zaraźliwy i nie przyczynia się do demokratyzacji regionu ani nie przybliża rozwiązania kwestii bliskowschodniej.

Obecnie rząd prezydenta Busha liczy na cud – czeka do 30 czerwca, kiedy władza ma być, przynajmniej formalnie, przekazana Irakijczykom wybranym przez ludzi wybranych przez Amerykanów, którzy mieliby doprowadzić do wyborów w styczniu 2005 r., w oparciu o konstytucję napisaną przez prawników amerykańskich, którą zna zaledwie kilkadziesiąt osób, gdyż nigdy nie była przedmiotem debaty publicznej. Nikt nie wierzy, że w Iraku będzie można narzucić demokrację, gdyż ogromna większość mieszkańców czuje się przede wszystkim lojalna wobec przywódców religijnych i plemiennych. Warunki są inne niż w 1945 r. w Niemczech lub w Japonii, kiedy oba te kraje skapitulowały, a ich mieszkańcy przyjęli Amerykanów z ulgą. W Iraku konflikt ma w dużym stopniu charakter wewnętrzny. Jeszcze 20 tys. żołnierzy, których wysłanie zapowiada Waszyngton, jeszcze jedna krwawa operacja jako zemsta za bestialstwo lokalnych bandytów i terrorystów nie zbliżą do rozwiązania problemu.

Błąd, jakim okazała się interwencja w Iraku bez jej przygotowania politycznego na miejscu i jasnych perspektyw zakończenia, spowodował, że koalicja znalazła się w pułapce: zarówno podążanie obecnym kursem jak i wycofanie z Iraku byłoby złym rozwiązaniem; to drugie stanowiłoby wręcz zaproszenie do jeszcze większego chaosu i okrucieństwa.

Polityka 21.2004 (2453) z dnia 22.05.2004; Komentarze; s. 17
Reklama