Jest lodowaty miesiąc maj, jest zimno w całej Polsce, w Wiśle, gdzie akurat jestem, zimno jest szczególnie, czyli jak zwykle. Odziany w siedem warstw, zgrabiałymi z zimna palcami wystukuję na klawiaturze płomienny pamflet przeciwko zimnu, piszę jadowity felieton wymierzony w zimno subiektywne i zimno jako takie. Bo przecież nie idzie o to, że akurat ja specjalnie nienawidzę zimna, nie znoszę zimna, że zimno jest dla mnie torturą największą z możliwych. O to nie idzie, choć o to też idzie, mam w końcu prawo subiektywnie zwierzyć się z osobistej traumy, jaką budzą we mnie ujemne temperatury, mogę to uczynić dla tych, co mękę zimna współodczuwają, co w nieodporności na zimno są braćmi moimi i siostrami. Oni i one znają ten niepojęty ból wiecznie niedogrzanych mieszkań, tę mękę nieludzką rozbierania się do snu w zimnym pokoju, co jest nic w porównaniu z katuszą, jaka zaraz nastąpi – mam na myśli wsuwanie się w zesztywniałą od szronu pościel. A taką pieszczotę jak mycie się letnią wodą w lodowatej łazience albo definitywną niemożność wyjścia z wanny z powodu kilkudziesięciostopniowej różnicy temperatury pomiędzy wodą a powietrzem na niekorzyść powietrza znacie?
A zdarzyło się wam w fantastycznie za oknem się prezentujący, olśniewający słońcem, złudnie upalny dzień majowy wyjść na dwór, gdzie, jak się okazało, było koło zera? (Na pewno się wam to zdarzyło, choć nie powinno, kto należy do plemienia wrogów zimna, ma naturalny kult termometru zaokiennego, termometr zaokienny jest dla nas podstawowym domowym sprzętem, bez którego żyć niepodobna, do okna, przy którym jest przytwierdzony, leci się rano jeszcze przed łazienką, prawdziwie przezorni mają termometry przynajmniej przy dwu, a najlepiej wszystkich oknach, w końcu ile jest w cieniu, a ile w słońcu, trzeba wiedzieć, a nie zgadywać).