Ja jestem Legija, ja jestem bóg – tak mawiał o sobie ujęty niedawno w Belgradzie najbardziej poszukiwany serbski przestępca Milorad Luković. Być może wypowiadał te słowa, kiedy w marcu 2003 r. strzelał ze snajperskiego karabinu do premiera Serbii. I wtedy, gdy – jak utrzymuje belgradzka prokuratura – zabijał innych przedstawicieli życia publicznego byłej Jugosławii, skonfliktowanych z ówczesnym szefem państwa Slobodanem Miloszeviciem. W sumie zarzuca mu się trzy próby i dwanaście dokonanych zabójstw oraz liczne porwania. Dla swoich kompanów i podwładnych rzeczywiście był bogiem – otaczała go legenda bohatera narodowego, który kpi z wszelkich niebezpieczeństw i cokolwiek uczyni, zawsze pozostanie bezkarny – tak na wojnie, jak i w przestępczych porachunkach.
Kiedy zginął premier Djindjicz, policja nie miała wątpliwości, że za tą zbrodnią stoi najbardziej wpływowa i brutalna serbska mafia, wywodząca się z belgradzkiej dzielnicy Zemun. Kierowali nią Legija, Duszan Spasojevic, pseudonim Sziptar, czyli Albańczyk, i Milo Luković (pseudonim Kum, zbieżność nazwisk przypadkowa). Sziptar został szybko ujęty, Kum zginął podczas strzelaniny z siłami bezpieczeństwa.
Legija zmylił tropy poszukujących go agentów
i zniknął na ponad rok. A to właśnie jemu prokuratura przypisywała wykonanie wyroku – zaprawiony w bojach na wielu frontach jugosłowiańskiego konfliktu Legija bezbłędnie posługiwał się bronią i rzadko chybiał. Są jednak tacy, którzy nie wierzą w jego winę – to przecież on na prośbę Djindjicia brał udział w aresztowaniu Slobodana Miloszevicia i chętnie dawał wyraz swym nowym, demokratycznym przekonaniom.
Na temat jego ucieczki pojawiły się w mediach zupełnie fantastyczne teorie. Według jednej z nich z Serbii wywieźli go Amerykanie i zapewnili spokojne życie w Paragwaju.