Sejm ma katastrofalnie niskie notowania wśród opinii publicznej, a mimo to ciągle brnie przez awantury i afery. Czy to objaw przewlekłej choroby polskiego parlamentaryzmu, czy może jedna gorsza kadencja?
Chciałbym wierzyć, że to tylko jedna kadencja. Na to, że nasza demokracja szwankuje, wpływa stosunkowo wysoki poziom korupcji, niska sprawność aparatu sprawiedliwości, a także duże bezrobocie. Gwałtowne pogorszenie stanu gospodarki i wzrost bezrobocia w latach 1999–2001 zradykalizowały nastroje i w części społeczeństwa wytworzyły przekonanie, że padliśmy ofiarą spisku. W rezultacie w ostatnich wyborach do Sejmu dostały się ugrupowania kontestujące wszystko: dotychczasową politykę, obyczaje, w tym obyczaje parlamentarne i obowiązujące prawo. Nie sądzę jednak, by ten stan totalnej kontestacji przedłużał się ponad jedną kadencję.
Może więc lepiej skrócić tę kadencję do czerwca przyszłego roku, tak jak to wcześniej proponowali prezydent i premier?
Polska ma przed sobą wejście do Unii Europejskiej i to jest wyzwanie największe. Gdybyśmy w tej chwili, czy nawet w czerwcu, zafundowali sobie wybory, to kampania wyborcza, formowanie rządu, który byłoby bardzo trudno stworzyć, spowodowałyby wielką czasową wyrwę w niezbędnych przygotowaniach. Koszt mógłby się okazać ogromny. Myślę, że w tym Sejmie istnieje większość proeuropejska i jej misją, przy wszystkich różnicach, jest to, aby w najważniejszej dla Polski sprawie zrobić wszystko, co się da. Skrócenie kadencji jest możliwe i nawet konieczne, ale do wiosny 2005 r. Trzeba wreszcie skończyć z sytuacją, że jedna ekipa przejmuje od drugiej budżet, potem szuka się jego autora, zrzuca odpowiedzialność na poprzedników, co powoduje, że ludzie głosujący na partie obejmujące władzę od razu doznają rozczarowania.