Niektórzy watykańscy hierarchowie przyznają, że są niemal pewni decyzji Norweskiego Komitetu Nobla. Jednocześnie boją się zapeszyć, bo mieli już na to nadzieję w związku z papieskim dwudziestoleciem. Przez kilka lat z rzędu papież, którego kandydaturę zgłaszano wielokrotnie, uważany był za jednego z faworytów. Przegrywał z przywódcami z Irlandii Północnej czy też – dwa miesiące po śmierci księżnej Diany – z bliską jej organizacją, niosącą pomoc ofiarom min przeciwpiechotnych.
Ćwierćwiecze pontyfikatu wydaje się okazją, której nie sposób nie zauważyć – powtarzają ci, którzy uważają, że tegoroczna ceremonia wręczenia wyróżnienia może odbyć się wyjątkowo w Watykanie, a nie w Oslo. Przekonanie to zachowują jednak dla siebie i nie wpadają w nadmierny entuzjazm świadomi, że swoje nadzieje opierają wyłącznie na tym, iż komitet noblowski powinien wreszcie nagrodzić najgorętszego orędownika pokoju w roku jego jubileuszu.
Niewielu wątpi w to, że papież zasłużył na Nobla. Pojawia się natomiast pytanie, czy jest ktoś, komu nagroda ta jest obecnie bardziej potrzebna, czy lepiej mógłby ją spożytkować w bieżącej działalności na rzecz najbiedniejszych czy najbardziej zapomnianych ofiar konfliktów. Nasuwa się również wątpliwość, czy papieżowi wypada w ogóle wręczać jakiekolwiek nagrody, choć z drugiej strony warto przypomnieć, że Jan XXIII otrzymał włoską nagrodę pokojową.
W roku, w którym wybuchła kontestowana przez miliony ludzi na całym świecie i przynosząca krwawe żniwo wojna w Iraku, a walka z terroryzmem tylko rozpętała dalszą spiralę przemocy od Rosji po Bliski Wschód, pokojowy Nobel dla Jana Pawła II miałby wyjątkowe znaczenie. I nie byłby jedynie najbardziej spektakularnym rocznicowym prezentem, lecz ukoronowaniem niezmordowanego pielgrzymowania po całym globie, wypełnionego powtarzanymi zewsząd apelami o pokój, także w Iraku.