W USA tylko 2–5 proc. akcji reanimacyjnych przeprowadzanych przez pogotowie ratunkowe (poza szpitalem) kończy się powrotem do zdrowia. Szanse na przeżycie tzw. śmierci klinicznej wzrastają natomiast niemal dziesięciokrotnie podczas reanimacji w samolocie lub kasynie. Warunek jest jeden – musi tam być niewielkie i proste w obsłudze urządzenie: automatyczny defibrylator.
Nagłe zatrzymanie akcji serca jest najczęstszą przyczyną śmierci w krajach zachodnich. Ocenia się, że około 40 proc. z nas właśnie w ten sposób odejdzie z tego świata. Wbrew temu jednak, co się powszechnie sądzi, zatrzymane serce w większości przypadków wcale nie jest nieruchome. Komórki mięśnia sercowego kurczą się bardzo szybko i chaotycznie, tak że nie są w stanie pompować krwi do mózgu i innych koniecznych do życia narządów. Stan taki nazywa się migotaniem komór serca (nie mylić z częstoskurczem i trzepotaniem). Jeśli trwa dłużej niż 5–10 minut, nieuchronnie prowadzi do śmierci.
Jedynym skutecznym sposobem, by ów stan przerwać, jest równoczesne porażenie wszystkich komórek mięśnia sercowego prądem elektrycznym. Przepuszcza się go w ułamku sekundy przez klatkę piersiową umierającej osoby. „Kopnięte” prądem komórki serca przestają się kurczyć, a po chwili podejmują swą akcję w zsynchronizowany sposób.
Pierwszy raz taką defibrylację u człowieka przeprowadzono w 1947 r. w Cleveland (USA) podczas operacji 14-letniego chłopca, u którego wystąpiło migotanie komór. Od tego czasu metoda ta stosowana jest na świecie tysiące razy dziennie. Defibrylator jest standardowym wyposażeniem oddziałów intensywnej terapii, kardiologii i sal operacyjnych (patrz ramka).
Osoba umierająca w miejscu publicznym
z powodu nagłego zatrzymania krążenia do niedawna musiała czekać na przyjazd karetki reanimacyjnej.