Nie miałem nigdy okazji zajmować się filmami o tematyce szpiegowskiej i jestem niezmiernie rad, że w moim życiu kontakty z tajemniczym światem wywiadu były ograniczone. Oczywiście, bardzo możliwe, że różni ludzie, z którymi się spotykałem, mieli jakieś kontakty z tajnymi służbami, ale w mojej świadomości jest tylko dwóch wielkich pisarzy, których znałem i którzy według własnego świadectwa byli pracownikami wywiadu; jeden z nich to nieżyjący już Graham Green, a drugi to żyjący wciąż Gabriel García Márquez.
Świat tajnych służb pociąga wielu postronnych ludzi tym, że skrywa w sobie tajemnicę. Tajemnica, którą nie można się podzielić, wydaje mi się jakimś upodleniem. Człowiek wolny czuje się najlepiej, kiedy nie ma żadnych tajemnic, czyli nie ma nic do ukrycia. Spotykam się z tym często, kiedy goszczę w moim domu młodych ludzi ze Wschodu. Ich poczucie delikatności każe wychodzić z pokoju, ilekroć zadzwoni telefon. Z uporem im tłumaczę, że nie mam żadnych znajomości z mafią i jest wysoce nieprawdopodobne, bym chciał przez telefon (czy bez telefonu) powiedzieć coś, co mogłoby być jakąś tajemnicą; przeciwnie, szczycę się tym, że nie mam tajemnic i zupełnie mi nie przeszkadza, że ktoś słyszy moje rozmowy.
Pisałem ostatnio scenariusz, w którym bohater, polski dyplomata, nie będąc zawodowcem w służbie dyplomatycznej zaczyna podejrzewać, że ktoś w jego bliskim otoczeniu został zwerbowany przez obcy wywiad. Nie dysponując na małej placówce odpowiednimi służbami bezpieczeństwa musi sam rozstrzygnąć, czy sprawa jest poważna, czy też nie.
Pisząc o tajnych służbach mam w pamięci drobiazg, który dotyczył czasów drugiej wojny. Podobno Anglicy, chcąc wyłapać szpiegów, którzy przenikali do Londynu, któregoś dnia zmienili nazwy stacji w metrze i w ten sposób wyłapali ludzi zagubionych, którzy zamiast wysiadać rutynowo na stacjach, które były im znane od lat, zaczęli się rozglądać i sprawdzać na planach, czy dana stacja ma prawo nazywać się inaczej.