W środę, 1 października, krakowski Urząd Miasta zwołał specjalną konferencję prasową, aby poinformować o przyznaniu Pawłowi Witkowskiemu lokalu socjalnego na 3 lata. W sierpniu dotychczas zajmowane przez niego mieszkanie spłonęło. Ktoś podłożył ogień i była to niewątpliwie zemsta za wojnę, jaką Witkowski wydał młodym sąsiadom-bandziorom.
Przez pierwsze dni po pożarze rodzina Witkowskich tułała się po znajomych. Prezydent miasta obiecał co prawda pomoc, ale skończyło się na deklaracji. O losie człowieka walczącego z lokalnym gangiem poinformowały lokalne media, pisała o tym także „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”, ale to też nie miało wpływu na władze miasta. Listy z prośbami o pomoc wysłali do prezydenta Jacka Majchrowskiego m.in. Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, dominikanin o. Andrzej Kłoczowski i aktor Jan Nowicki – bez skutku.
Decyzja o czasowym przyznaniu lokalu socjalnego została ogłoszona z pompą, jako wielkoduszny gest, ale tak naprawdę niewiele załatwia. Oznacza bowiem, że kiedy administracja upora się z remontem spalonego mieszkania, Witkowscy będą musieli tam wrócić i znów żyć wśród stada młodych zbójów. Sprawcy ich nieszczęść pozostają bowiem bezkarni, a policja bezradnie rozkłada ręce – dowodów winy nie znaleziono.
Skazany na melinę
Paweł Witkowski, 47-letni właściciel zakładu hydraulicznego, mieszkał z żoną i 13-letnim synem na parterze starej kamienicy przy ul. Radziwiłłowskiej w centrum Krakowa, niedaleko Dworca Głównego. – To idiota – określa go sąsiad z parteru Jerzy H., ojciec 23-letniego Tomka, ulicznego przywódcy, i trochę młodszego Maćka, który wodzi rej w swojej grupie wiekowej. Pan Jerzy jest, jak mówi, wypity, więc język ma dosadny. Życie mu się paskudzi, żona umarła, sam przeszedł zawał serca i jest na rencie.