Archiwum Polityki

Strach mój codzienny

Wyrosłem w czasach, kiedy strach był nieznośnie obecny w codziennym życiu. Za okupacji niemieckiej groziły kule i bomby, w mrocznych latach stalinowskich nocne stukanie do drzwi mogło oznaczać koniec naszej rodzinnej sielanki. Później strach był coraz bardziej subtelny, nie dotyczył tak bardzo sfery fizycznej, ale trzeba się było bać na przykład utraty paszportu, a co za tym idzie utraty możliwości zawodowego rozwoju.

Często w moim życiu się przemieszczam i wiem, że tą drogą narażam się na ryzyko, którego mógłbym uniknąć siedząc w domu. Studiując statystyki uwierzyłem, że samolot, w którym spędzam ogromną część mego życia, jest stosunkowo bezpieczny, natomiast panicznie boję się samochodów. Lęk ten jest równie wielki, kiedy sam siedzę za kierownicą i wiem, że z przeciwka może jechać człowiek chory albo pijany, jak i wtedy, gdy powierzam moje życie obcemu kierowcy, a to dzieje się za każdym razem, kiedy wsiadam do taksówki. Uważam się za dosyć dobrego kierowcę (choć moja żona jest lepszym) i ogromnie uważnie przyglądam się reakcjom nowego człowieka, który trzyma kierownicę pojazdu, w którym siedzę.

Wdałem się w rozważania o moim codziennym strachu, a tymczasem lektura gazet dostarcza mi wiele więcej powodów do niepokoju. Grozi mi na tej ziemi szereg poważnych niebezpieczeństw, o których dowiaduję się z mediów i sam nie wiem, czy starać się o nich nie myśleć, czy przeciwnie: starać się zabezpieczyć.

Z czasów moich odległych studiów na fizyce pamiętam, że teoria prawdopodobieństwa miała charakter wiedzy tak nieludzkiej, że zgłębiałem ją ze strachem Bożym, jakbym przyjmował punkt widzenia, do którego po prostu nie mam prawa. Jeśli z rachunku wynika, że w dwumilionowej Warszawie musi co dzień zginąć w zderzeniu samochodów przynajmniej jeden człowiek, to z przerażeniem myślę, że mogę nim być ja sam, mimo że szansa wynosi tylko jeden na milion.

Polityka 41.2003 (2422) z dnia 11.10.2003; Zanussi; s. 113
Reklama